Dzień dobry
Niniejsza relacja powstała na wyraźne żądanie mego dobrego kolegi, odrobinę tylko ode mnie starszego.
W łaskawości swej pozwolił ograniczyć mi się do suchych faktów jeno, aliści mając we łbie ocean emocji, tak na sucho nie mogę.
Rybka lubi pływać. Mawiali onegdaj, mawiają i dziś. Każda moja rybka nurza się we wspomnieniach. Słowem - bez grubo podszytej emocjami grafomanii - nie mogę.
Tyle tytułem wstępu.
W poniedziałek ubiegły trafiłem na wodę tak brudną, że jej przezierność nie przekraczała pół metra. Stóp niepewnie stąpających po kamieniach nie widziałem, wszak zanurzyłem się w odmęty tylko do kolan. Poczłapałem szukając czystszej wody i bardziej przyjaznego podłoża. I tak jakoś dotelepałem się do miejsca mocno obiecującego w swej pozornej bylejakości. Pozornej: pogranicze zawsze ściągało wszelkiej maści awanturników. I - miałem nadzieję - także awanturnice...
Cóż tu rozprawiać dłużej? Moja ulubiona pora nadeszła. Ku nieuchronnemu zachodowi zmierzające słońce wybarwiło na liliowo wodę, chmury, powietrze i moje myśli wciąż obracające się niemalże wokół sfer niebieskich. I morskich także...
Pierwsze walnięcie było tak gwałtowne, żem omal z butów nie wyskoczył. Ale przewaga była do końca po mojej stronie. Szczypce, delikatne wyhaczenie i radość na widok wściekle machającego ogona.
Drugie branie było tak delikatne, że pomyślałem o kolejnej porcji wodorostów lub innych pachnidłach. Przyznaję: pierwszych kilka sekund jest dla mnie zazwyczaj jedną wielką niewiadomą jeśli chodzi o wielkość. Ale tu od wiedziałem, że mam do czynienia z pokaźnych rozmiarów rybą. Tylko duże sztuki mają w zwyczaju szaleńczym pędem gnać pod brzeg. Tej się udało nie dać się zmierzyć. Kolejna rejterada, kolejne otarcie o kamień i kolejny zwis linki - tym razem zakończony jedynie drganiem blaszki...
Zdławione w krtani przekleństwa, kolejna lekcja pokory...
A potem - na osłodę - jeszcze trzy jakże wspaniałe ryby w dłoni.
Mimo pytań, jak bardzo duża była ta nie wyciągnięta, i tak czułem się jak Wiewiór (z "Epoki Lodowcowej") w składzie nasion.
Środowym popołudniem z radością przedreptałem kawałek plaży na poniedziałkowe łowisko. Fale niby z czasem trochę przycichły, a wiatr ustał niemalże całkowicie. Tylko woda się podniosła, wsteczny prąd przybrał na sile wieszcząc rychłą zmianę... Ale zanim rosnące bałwany i wzmagający się wicher skłoniły mnie ku i tak planowanemu powrotowi, miałem to szczęście napotkać na swej drodze dwie jakże przecudne ryby...
I jest coś takiego, że mimo spokoju myśli i jasności umysłu nagle pojawia się drżenie rąk będące odpowiedzią rozdygotania w najszczęśliwszych zakamarkach duszy. A potem jest: przywaliła, mam ją!
Pięknie, wspaniale. przecudnie.
W czwartek po pracy późnym już popołudniem znów byłem nad wodą. Morze nie posługuje się logiką właściwą ludziom. I dlatego nie czuję się skrzywdzony, otrzymawszy kolejną lekcję. Kolega mój długo już łowiący przydybał taką wspaniałość, która nie wykraczała poza wymiar siedemdziesięciu centymetrów, a człek będący drugi raz nad wodą miał siedemdziesiąt pięć centymetrów szczęścia. I szczęście w osobie doświadczonego kolegi, któren mu podebrał lewiatana...
Mi na osłodę morze podarowało krztynę emocji, gdym zaciął po walnięciu tak gwałtownie odczuwalnym, jak grzmotnięcie obuchem w ciemię. Maluszek tak szybko wrócił do wody, że pomylił azymut i usiłował dać dyla na piach wylizywany przez fale. Prędko jednak odzyskał rezon i pomknął rosnąć w siłę...
Morze ma własne prawa, które często ludzie rozumieją jako brak wszelkiej prawidłowości.
Jest tak cudownie nieprzeniknione.
Wspaniałe.
I czasem pozwala mokrej, przemarzniętej dłoni odblokować ekran telefonu i stuknąć w przycisk aparatu.
JWT.jpg
Oto jest. Najpierwsza z najprzedniejszych na mym subiektywnym firmamencie wszelkiej maści i rodzajów gwiazd.
I poprzez swój majestat nawet będąc na piasku patrzy jakoby z góry...
Wszak to Jej Wysokość Troć.
Miło jest w zjawiskach zachodzących nieopodal znaleźć odrobinę czegoś cudownego.
Serdeczności
Rogro