Małe, niepozorne łowiska

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Małe, niepozorne łowiska

#1 Post autor: morrum »

Kochani, postanowiłem podzielić się z Wami jednym z moich tekstów. Taka przed premiera, bo w bliżej nieokreślonej przyszłości i w nieco okrojonej i pokrojonej formie tekst być może zagości na stronach "Wędkarskiego Świata". Jako że jest przydługi, nie ma możliwości by Rafał puścił go takim, jaki jest teraz.
Tak więc proszę o poczytanie kto ma ochotę, korzystanie z moich doświadczeń i zachowanie dla siebie 😉

KACZE DOŁKI

Niektórzy mają przywilej i szczęście mieszkać w pobliżu całkiem rybnego, dużego, rynnowego jeziora. Niektórzy mają niedaleko ciekawą rzekę. Czasem by połowić w ciekawszej, bardziej rybnej wodzie albo zwyczajnie przełamać monotonię jednego łowiska jedziemy na ryby gdzieś dalej. Jednak często nieopodal naszego miejsca zamieszkania są małe, niepozorne zbiorniki, na których z rzadka tylko widuje się wędkarza. Są to starorzecza, zapomniane stawy czy wysychające jeziorka. Śródleśne oczka wodne stanowiące wodopój dla zwierzyny, naturalne bądź wykopane jako zbiorniki przeciwpożarowe. Ich wspólnym mianownikiem jest niepozorny wygląd, niewielka zazwyczaj głębokość, stosunkowo mała presja wędkarska oraz niespodzianki jakie mogą w nich pływać

Geneza
Wychowywałem się nieopodal dolnej Wisły. Jednakże swoją wędkarską a szczególnie spinningową edukację odbierałem nie tyle na samej Królowej Polskich Rzek a na jej starorzeczach. I to głównie o nich chciałbym dzisiaj opowiedzieć. Jednakże zdobyte doświadczenia oraz sposoby wypracowane i skuteczne na tychże wodach sprawdzały mi się również na starorzeczach Narwi i Biebrzy, Bugu, Odry czy Raby a także innych, niewielkich zbiornikach wodnych o podobnej charakterystyce, a więc płytkich, o średniej głębokości nie przekraczającej metra a maksymalnej dwóch, zarośniętych i zazwyczaj niedużych, w skrajnych wypadkach możliwych do dokładnego obłowienia z jednego w zasadzie stanowiska. Ot takie kacze dołki.
W nieodległych jeszcze czasach, gdy rzeki w Polsce wylewały minimum dwa razy w roku- na przedwiośniu oraz na styku wiosny i lata - starorzecza takie dostawały cyklicznie zastrzyk świeżej wody a wraz z nią w pakiecie naturalne zarybienie. Dzisiaj o wylew coraz trudniej a letnio- jesienna katastrofalna niżówka też nie ułatwia im życia. Jedyny plus zmian to krótkie zimy, choć gdy dołek wysycha niemal do zera to w zasadzie każda pokrywa lodowa oznacza zagładę niemal całej ichtiofauny takiego zbiorniczka.
Niemniej przyroda potrafi zaskakiwać i przekonywałem się już nie raz o tym, że woda teoretycznie bezrybna, z pominięciem mikroskopijnych karasi i piskorzy, spisana na straty nawet przez lokalnych kłusowników, po przełamaniu się i obłowieniu okazywała się najlepszym łowiskiem w okolicy. I właśnie to jest największa zaleta takich zbiorniczków - nad wodą cisza i spokój, "panie tu nie ma ryb" mówi każdy przechodzący miejscowy i najlepiej i dla nas i dla wody, by tego światopoglądu mu nie burzyć. Jeśli uda nam się taką perełkę znaleźć nie chwalmy się tym za bardzo. Korzystajmy z jej uroków sami, lub w kręgu zaufanych, dobrych kolegów. Sam kilka razy boleśnie się przekonałem, że kilka słów za dużo, zdjęcie wrzucone na forum czy portal społecznościowy, pokazujące nieco zbyt wiele za plecami i za tydzień-dwa na miejscówkę nie ma sensu iść, bo albo nie ma miejsca, albo ryb.

Wiosna.
Najpiękniejszy zapach wiosny to dla mnie smrodek mułu wysychającego w słońcu na wyschniętych trawach, które jeszcze niedawno zalane były przez wody wezbranej rzeki. W dalszej kolejności to zapach bzu i konwalii, a co mi tam.
Jako że chcę skupić się na drapieżnikach i spinningu pominę kwietniowe polowania na białoryb ze spławikówką. Z uwagi na cel naszych wypraw na kacze dołki, jakim jest szczupak, sezon zaczynamy w maju. Owszem przyłowem bywa okoń, zdarzyło mi się w takich okolicznościach przyrody aczkolwiek w pełni lata trafić bolenia czy suma albo na wypatrzonego niczym przy pstrągowych podchodach łowić jazie, ale to pojedyncze przypadki. Cel numer jeden to szczupak a cel numer dwa to okoń. Przy czym im mniejsza i płytsza nasza kałuża tym odsetek okonia mniejszy. Wszystko inne to bardzo rzadki przyłów, chyba że biegamy wiosną z XULajtem za wzdręgą i płocią. Ale wtedy i tak coś z zębami w końcu mikrojiga pewnie łyknie i odetnie ;)
Wracając do sedna. Maj to czas kiedy woda jest zazwyczaj jeszcze nieco podniesiona, ryb różnych gatunków jest w niej sporo a wegetacja dopiero odpala i jedynym zielskiem utrudniającym łowienie są wyschnięte, zeszłoroczne trawy zalane przez podwyższony poziom wody. To miejsca niedawnego tarła szczupaków więc szanujmy je, w ich gąszczu może pływać mnóstwo maleńkich esoxów wchłaniających jeszcze resztki woreczka żółtkowego.
Ich rodzice patrolują raczej otwartą wodę polując na płocie, wzdręgi i okonie. W tym czasie, gdy wody dużo a zielsko jeszcze nie zdążyło odbić skutecznie łowić możemy na wszystkie przynęty pozwalające się prowadzić na głębokości nie przekraczającej 1-1.5m. Wszelkie lekko obciążone gumy, obrotówki, lekkie wahadłówki, płytko schodzące woblery oraz pływające i neutralne jerki. Jeśli chodzi o rozmiar, uważam, że wiosną nie ma tu sensu zakładać przynęt mniejszych niż 5cm (w przypadku obrotówek to 2 a wahadłówek 1 jest dolną granicą, i to przy założeniu, że pełnoprawną zdobyczą ma być okoń) a większych niż 10cm (odpowiednio 4 i 2-3 zależnie od modelu i masy). Większe wydają się nie pasować do kameralnego charakteru kaczych dołków. Wiosną ryby są dość aktywne i ciekawskie, dokładne obłowienie otwartej wody i okolic zaczepów w postaci powalonych drzew obrotówką trójką oraz 3 calową gumą powinno dać nam odpowiedź na pytanie kto tu mieszka. Obrotówkę staram się prowadzić jednostajnym tempem, raczej wolno, przy założeniu, że przynęta pracuje gdzieś w połowie wody, czyli często ok. 0.5m pod powierzchnią. Szczytówka wędziska w takiej sytuacji skierowana jest zazwyczaj równolegle w bok lub nawet w górę. W kategorii "guma" prym wiodą klasyczne 3 calowe "kopyta" oraz podobnej długości rippery typu shad. Jeśli chodzi o zbrojenie, to klasyczna główka sprawdzi się najlepiej. Gramatura od 3 do 8g. Przy czym na 3 g będzie trudno o pracę w opadzie 3 calowego kopyta (co nie znaczy, że nie będzie on skuteczny), zaś 8g wymusza wysokie trzymanie kija i szybkie zwijanie, pozwala jednak na oddawanie długich i precyzyjnych rzutów. Jest pewien sposób na pogodzenie stosunkowo ciężkiej główki w płytkim, rozległym łowisku, ale tym zajmiemy się jesienią. Wracając do tematu przynęt - jeśli trafimy na tarło białorybu, absolutnym killerem może się okazać bezsterowy glider prowadzony nieregularnymi, krótkimi szarpnięciami kilka metrów od trących się ryb. Kilka metrów, bo nie chcemy kaleczyć ryb i przeszkadzać im w amorach a druga sprawa, że drapieżniki "obstawiające" tarliska rzadko polują na ryby właśnie odbywające gody, ze zbitej masy poruszających się ryb trudno wyłuskać tę jedną ofiarę, wolą poczekać głębiej na zmęczone uniesieniami osobniki, które opuściły orgię lub takie, które są tak pochłonięte tarłem, że nie zorientowały się i wypłynęly poza tarlisko. Takie ryby same proszą się o zjedzenie i takie właśnie łatwe kąski ma imitować nasz jerk.
Kiedy zielsko zacznie już odbijać a poziom wody nieco spadnie, w przeciwieństwie do jej temperatury, chętniej sięgam po przynęty powierzchniowe oraz obrotówki z symbolicznym korpusem z drutu lub lekkich koralików. Jeśli chodzi o powierzchniowe chlapaki, to ponad wszystkie stawiam te o akcji "walk the dog". Upraszczając temat to przynęty o odjazdach na boki niczym rasowy jerk typu glider, tyle że na powierzchni. Takie powierzchniowe łowy to zabawa sama w sobie i wystarczy jedno, nawet nie zacięte branie, by na dłuższy czas podnieść adrenalinę. Poppery też bywają bardzo skuteczne, czasem ich chlupot budzi niebywałą agresję w niemrawych do tej pory drapieżnikach. Lekką obrotówkę prowadzimy jednostajnie nad zielskiem. Jeśli takie proste prowadzenie nie przynosi efektów, możemy pokombinować i gwałtownie przyspieszać prowadzenie po czym stopniowo zwalniać do normalnego tempa, można też przekładać kij z prawej strony a lewą i z powrotem. Taka lekka zmiana liniowego toru prowadzenia przynęty może być dla niezdecydowanego szczupaka impulsem do ataku.
Na takie łowy mamy zwykle kilka tygodni, w małych i płytkich zbiornikach woda nagrzewa się szybko i równie szybko nadchodzi najtrudniejszy w sezonie okres polowania na szczupaki w kaczych dołkach.

Lato.
Kiedy nastanie lato większość małych dołków zarasta w sposób uniemożliwiający spinningowanie. Ale czy na pewno?
Jeśli nasz zbiornik lub jego część porastają grzybienie lub grążele, to całkiem fajnie możemy takie miejsca obłowić pływającą, bez zaczepową żabą.
Po rzucie, najlepiej na taki pływający liść właśnie, przeciągamy żabę po zielonym kobiercu małymi, nieśpiesznymi skokami. Żabę taką warto przezbroić i w miejsce podwójnej kotwiczki zainstalować pojedynczy, większy hak offsetowy, zwiększa to wydatnie odsetek zaciętych brań, a zaczepów prawie nie łapie w tych warunkach, gdy grot skierowany jest ku górze. Każde oczko wolnej wody między liśćmi znajdujące się w torze prowadzenia przynęty wykorzystujemy by się w nim chwilkę powierciła, delikatnie animowana szczytówką, niczym niezdecydowany płaz. Pod pływającymi liśćmi lilii wodnych jest zazwyczaj nieco wolnej wody. Łapiąc światło słoneczne na powierzchni ograniczają do niego dostęp pod nią, więc nawet jeśli jakieś zielsko tam rośnie, to zwykle stosunkowo skromnie i tworzą się świetne warunki do bytowania i żerowania nie tylko szczupaków i okoni, ale też linów, wzdręg, karasi, płoci i innych, mniejszych gatunków ryb spokojnego żeru.
Druga możliwość, to gęsta roślinność zanurzona porastająca zbiornik od dna po powierzchnię stanowi dla ryb świetne schronienie, i w zasadzie do czasu ustania wegetacji i obumarcia zielska eliminuje możliwość połowu w takim miejscu. Wystarczy jednak kilkanaście centymetrów wolnej wody ponad z pozoru zwartym zielonym kobiercem i już mamy możliwość obłowienia takiej miejscówki walkdogiem, popperem czy nawet pływającym jerkiem albo znów imitacją żaby, tylko od nas zależy jak wykorzystamy zastaną sytuację. Zastaną, bo w przypadku starorzeczy nie ma miejsca na monotonię. Wystarczy skok poziomu wody w rzece i miejscówki dotąd niedostępne zaczynają być interesujące. Działa to niestety w obie strony i bywa, że fajna miejscówka za tydzień wygląda jak wilgotny kompostownik.
Trzeci sposób, na jaki może nam kaczy dołek zarosnąć, to zwarty kobierzec z rzęsy wodnej upstrzonej czasem kępkami salwinii pływającej - ta nietypowa, wodna paproć jest objęta ochroną i każdemu złowionemu okazowi musimy zwrócić wolność ;). Takie miejsca kiedyś wydawały mi się nawet nie tyle niemożliwe do obłowienia, co bezrybne. Wówczas byłem jeszcze jednym z przedstawicieli wspomnianego na wstępie nurtu "panie tu nie ma ryb". Aż do czasu, gdy przechodząc obok takiego bajorka spłoszyłem pechową żabę, która umykając w podskokach do wody wywołała nie subtelne "plum" a głośny chlupot połączony z gejzerem wody i zielska a następnie falę znaczącą trasę nieśpiesznego odpłynięcia na nieco głębszą wodę cętkowanego drapieżcy.
Zaczęło się kombinowanie. Co, gdzie i jak.
Bez zaczepowa żaba ciągnięta po zielonym kobiercu interesowała czasem ryby. Nawet ataki się zdarzały, ale ryby niestety nie dała. Szczupaki miały zbyt duży problem z dokładną lokalizacją ofiary, która w całości poruszała się po zielsku. Trzeba było szukać innego rozwiązania.
Okazało się, że pod zielonym kożuchem jest około pół metra czystej wody a niżej nie tak bujne, ale jednak zielsko, które podobnie jak rzęsa porastało cały zbiornik. Szybko powiązałem wszystkie dane w jedną całość, i po kilku próbach i poprawkach miałem gotowy sposób.
Przynętą była gumowa żabka z twisterowymi nogami, uzbrojona w głowkę na tyle lekką, by nie grzęzła od razu w zielsku a jednocześnie na tyle ciężką, by była w stanie przebić się przez warstwę rzęsy. Ale to nie wszystko. Linka nie przechodzi przez rzęsę bez problemów. Drobne listki chwytają się jej i albo trzymają mocno i próbują zatkać nam szczytówkę na amen, albo ściągane są w stronę przynęty. Z powodu pierwszej z możliwości do takiego łowienia wybieram żyłkę. Jest gładsza od każdej plecionki i chwyta mniej rzęsy, a jak już złapie, wystarczy lekko potrząsnąć i powinno być okej. Jako, że wabik, który na głowie ma 30dkg zielska nie wydawał mi się nigdy dla ryb szczególnie atrakcyjny, to musiałem coś wymyślić, by takie zjawisko zminimalizować. Tak więc przynęta poprzedzona jest dość długim, najmniej 25cm. Stalowym przyponem, do którego jak największego krętlika zapięta jest sporą agrafką z krętlikiem, do której to dopiero przywiązana jest żyłka główna. Chodzi o to, by uczepione żyłki zielsko zjeżdżając w kierunku przynęty zatrzymało się na krętlikach u agrafce stanowiących świadomie użyty "rzęsochwyt", gdzie utworzy się co prawda kępka rzęsy, ale dzięki temu nasza przynęta pozostanie atrakcyjniejsza dla ryb.
Po rzucie zamykam kabłąk i prowadzę żabki nieregularnymi skokami pozwalając jej jednak opadać tylko minimalnie, by nie ugrzęzła w roślinności podwodnej. Kolor żabki i przyponu nie mają dużego znaczenia, pod szczelną warstwę rzęsy nie przedostaje się zbyt wiele światła, odnosiłem nie raz wrażenie, że szczupaki w takich miejscach polują wykorzystując tylko zmysł linii bocznej. Część ataków będzie chybiona, to normalne i nie ma co narzekać na niską skuteczność zacięć. Kulka zielska tworząca się przed przyponem z początku bywa irytująca, ale nie zdarzyło mi się, by stała się obiektem ataku czy powodem ucieczki szczupaka, chyba że maleńkiego. Aczkolwiek sam przypon lepiej by nie był zbyt krótki, bo ryby często nie trafiają. Ale bez oporów, do skutku ponawiają ataki. Mimo wszystko lepiej, gdy szczupak po nieudanym ataku nie odetnie nam przypadkowo wabika. Stosuję chętnie te najtańsze, grube, stalowe w otulinie - mają duże krętliki, ryb w tym przypadku nie straszą w żaden sposób a w razie zaczepu o który bardzo łatwo w momencie gdy nie widzimy co jest pod wodą, wytrzymują wiele a w przypadku zerwania nie bolą tak bardzo jak tytan czy nawet wyższej jakości cieńsze stalki. Kolorystyka żab jest dowolna, sprawdzały mi się podobnie zarówno perłowe, jasno i ciemno- zielone a także brązowe i czarne. Zapewne można łowić też na inne przynęty gumowe, mi jednak żabie klimaty odpowiadały najbardziej. Masę główki trzeba dobrać samemu, 5-8 g. stosuję najczęściej, choć bywało że i 12g trzeba było założyć, bo lżejsze jigi nie miały dostatecznej siły przebicia. Niestety poza zielskiem jest jeszcze jeden element, który przeszkadza nam latem w łowieniu, szczególnie na starorzeczach, gdzie obok mniejszych i większych są muliste kałuże i bagienka. To chmary komarów oraz sezonowo meszek, które wykorzystają każdy odsłonięty kawałek ciała by urządzić sobie ucztę naszym kosztem. Najlepsze legalne repelenty w skrajnych przypadkach działają niespełna godzinę. Dlatego nad taką wodą rzadko spotkamy wędkarza. Być może będzie cisza, ale o spokoju możemy raczej zapomnieć.
Taki zielony stan rzeczy utrzymuje się do września, czasem października. Ale to dopiero pierwsze przymrozki otwierają nam wodę. Wówczas przychodzi najpiękniejsza dla nizinnego spinningisty pora roku...

Jesień.
Jest taki czas, kiedy nad wodą trzeba być. Po prostu. Gdy pierwsze przygruntowe przymrozki pobielą trawniki a jeszcze lepiej, gdy mróz zetnie całą powierzchnię dołka, by za dzień-dwa odpuścić jednak. Dla roślin to znak, że pora opaść na dno i wzbogacić muł, dla wodnych drapieżników to sygnał do rozpoczęcia aktywnego i intensywnego żerowania. Dla nas. No cóż, każdy chyba wie co to znaczy ;)
Na swoje potrzeby dzielę jesień na trzy okresy. Pierwszy to okres powiązany jeszcze z latem, od połowy września, do połowy października. Wówczas drapieżniki żerują coraz lepiej, zielsko powoli przestaje utrudniać nam łowienie. Od połowy października do połowy a nawet końca listopada przypada okres najintensywniejszych brań. Później w grudniu, aż do nastania mrozów brania stają się rzadsze, za to średni rozmiar łowionych ryb wydaje się być większy, tak jakby maluchy znikały. Albo przestawały żerować. Słów kilka o przynętach. Jesienią w domu zostawiam wiosenno- letnie powierzchniowce. Znam jednego napaleńca, który łowi popperami aż do lodu praktycznie, ale sam przekonać się nie mogę do zimnego chlapania. Podstawą jesiennego arsenału jest dla mnie guma. 3 czasem 4 calowe kopytko. Główki podobnie jak na wiosnę lekkie a nawet lżejsze, do tego miękkie swimbaity do 9, a nawet 13cm., które na moje potrzeby do gum zaliczam. Szczupak w zimnej wodzie rzadziej goni za szybko poruszającą się przynętą. Woli powolne ściąganie i nieśpieszny opad. Ideałem jest dla mnie główka 3 a nawet 2 gramowa, co przy haku 3/0 wygląda niemal komicznie, ale działa. Jeśli nad wodą okaże się, że posiadamy wyłącznie zbyt ciężkie do warunków i humoru ryb główki, można je odchudzić. W tym celu należy ściąć lub zeszlifować, najlepiej przednią jej część, tworząc lekko skośną płaszczyznę natarcia, coś na kształt dzióbka poppera. Taki zabieg poza odchudzeniem przynęty dodaje jej nieco kolebania podczas ściągania. Czasem trudno kupić odpowiedni hak z tak lekką główką, a modyfikować cięższych nam się nie chce lub nie mamy możliwości. Zdarza mi się sięgać wówczas po precjoza z dorszowego kuferka. Jaskrawe główki do przywieszek w rozmiarze haka 3/0 i masie 3gr świetnie sprawdzają się i w tym, śródlądowym zastosowaniu. Niestety większość kopyt przy tak małym obciążeniu nie wykazuje chęci pracy w opadzie. Rozwiązaniem jest wyjęcie z pudełka nieco zapomnianego ... twistera o cienkim, miękkim ogonku falującym przy minimalnym ruchu. Jednak mała masa przynęty ogranicza zasięg rzutów, zwłaszcza na solidnym sprzęcie -o nim samym będzie nieco później- zaadaptowałem więc kiedyś pewien stary i przez wielu już zapomniany patent z łowisk sandaczowych.
Otóż chcąc posłać gumę (ewentualnie wahadłówkę) na większy dystans, co jest wymagane zwłaszcza na tych większych zbiornikach, dołkach płytkich acz niekoniecznie kaczych, muszę założyć cięższą główkę. Jednakże skoro moim celem nie jest oranie mulistego dna a łowienie ryb, muszę do tego dodać spadochron, przez niektórych uporczywie nazywany spadachronem, który spowolni opad i będzie oporem stawianym wodzie nieco wynosić wabik ku powierzchni podczas ściągania. Jest to sposób o którym wspomniałem w części traktującej o wiośnie. Kiedyś był to około metrowy odcinek żyłki 0.60 montowany między plecionką a przyponem. Dziś jest łatwiej, pewniej i skuteczniej. Wystarczy bowiem metrowy odcinek grubego fluorokarbonu -ok. 1mm bez dodatkowego przyponu. Taki patent pozwala na zastosowanie główek 6 a nawet 8 gramowych, które dają nam już niezły zasięg rzutów bez utraty możliwości powolnego prowadzenia gumy w toni i kontrolowania opadu.
Zupełnie inną jakością na większych, płytkich łowiskach jest przesiadka na pływadło. W moim przypadku jest to wysłużony ponton. Łódka jest wygodniejsza, ale jej transport i przechowywanie oraz samo wodowanie może być dla niektórych barierą. Innym rozwiązaniem jest pływadełko belly boat, ale nie mając w tym względzie doświadczenia nie wypowiadam się.
Ponton poza mobilnością i ma nad łódką jeszcze jedną przewagę - w łowisku porusza się ciszej, mniej płoszy ryby, choć prawdę mówiąc "zdolny" wodniak i pontonem potrafi skutecznie zachęcić ryby do ucieczki a zniechęcić do żerowania. Staram się jednak wodować tylko tam, gdzie większości łowiska nie jestem w stanie dosięgnąć z brzegu, z uwagi na rozmiar zbiornika, zarośnięte trzcinowiskami brzegi itp. Jeżeli ponad połowa powierzchni dołka jest z brzegu dostępna, nawet nie myślę się tam wodować. Co do samego łowienia, odpada problem dorzucenia w interesujące nas, odległe miejsce, więc nie ma potrzeby kombinowania z cięższą przynętą na zestawie ze spadochronem. Zaczepy nie są aż tak straszne, więc można zestawy odchudzić, co jednak odradzam poza okresami wyjątkowej niechęci do współpracy ze strony ryb, kiedy to zejście z grubością linki i przyponu może nam uratować dzień powodując że coś tam jednak uda się złowić. Od kilku sezonów, właśnie przy obławianiu rozległego, płytkiego i niemal szczelnie otoczonego trzcinowiskami stawu do mojego stałego, jesiennego arsenału wróciła obrotówka. Kolega łowiący niemal wyłącznie na obrotówki przekonał mnie do tego swoimi wynikami. Z całkiem niezłym efektem. Przy łowieniu z brzegu owszem mam, ale zakładam od wielkiego dzwonu gdy chwytam się brzytwy, znaczy skrzydełka, próbując wstrzelić się w gusta ryb. Na wodzie zaś to jedna z przynęt pierwszego wyboru. Rzadziej za to łowiąc z pontonu sięgam po jerki i swimbaity. Ich animacja z poziomu ławeczki wiszącej w połowie wysokości balonów nie jest zadaniem łatwym. Można wstać oczywiście, ale na małych pontonach, nie posiadających sztywnej podłogi nie należy to do rzeczy bezpiecznych. Jeśli już decydujemy się na takie łowienie, pierwszy wypad potraktujmy jak rozpoznanie terenu. Szczególną uwagę zwracając na gałęzie i inne kołki mogące stanowić zagrożenie dla balonów i dna naszej jednostki. Jeśli takie rozpoznanie, połączone oczywiście z wędkowaniem, przeprowadzimy dokładnie, to następne wypady będą skuteczniejsze i mniej stresujące. A niewiele jest rzeczy mogących się nam przytrafić od przymusowej kąpieli w jesienny, chłodny i wietrzny dzień w wodzie o głębokości metra za to z dnem o konsystencji ciepłego masła bez dna, bowiem nie spotkałem się jeszcze z kaczym dołkiem o dnie innym niż muliste.
Przejdźmy do krótkiego omówienia stosowanych przeze mnie przynęt. Jeśli chodzi o gumy, to od dawien dawna jestem wierny kilku modelom. Szeroki ripper typu Shad z miękkiego silikonu, na lekkiej główce z niezbyt długim hakiem zachowuje się bardzo realistycznie. Na większe dołki moją przynętą pierwszego wyboru jest Shad 10cm na 5-6g główce, kolejny wybór to smuklejsze nieco kopytko, następnie mięsisty, z miękkiego materiału ripper typu "Renosky" oraz wspomniany twister. Producentów pomijam, każdy ma jakieś preferencje i każda przynęta może być skuteczna. Kolorystyka to rzecz ciekawa. Nigdy nie jest tak, że biorą tylko na taki kolor i nic więcej, ale wielokrotnie przekonałem się o tym, że w danym sezonie to jeden kolor jest tym najskuteczniejszym. Raz był to ciepły, żółty z czarnym grzbietem, raz zimny, żarówiasty seledyn z grzbietem czerwonym a innym zwyczajny biały z czarnym lub niebieskim. Lubię gdy gumka ma czerwony ogonek. Moje szczupaki też to lubią, więc czerwony marker jest stałym wyposażeniem kamizelki. Często zdarza się, że rejestrujemy sporo brań, lecz efektem jest tylko pocięta, czasem pozbawiona ogonka przynęta. Z perspektywy kilkunastu minionych sezonów doradzić mogę w takiej sytuacji wprowadzanie jakichś zmian. Może kolor gumki nieco inny, może właśnie ogonek warto na czerwono maznąć. Często wystarczy główkę o gram, dwa odchudzić, spowolnić prowadzenie i przedłużyć opad. Kombinowałem też z dozbrojkami i z czystym sumieniem mogę takie próby odradzić. Dodatkowe haki momentalnie zgarniają wszelkie wodne roślinki i niemal każdy rzut jest spalony. Równie efektywnie łapią też twarde zaczepy - jeśli jest w wodzie jakiś tęgi konar, to na pewno taką przynętę "weźmie" ;) Nowoczesne, smukłe gumy przystosowane do zbrojenia hakiem offsetowym można prowadzić pewniej, nawet w samych zaczepach, ale nigdy nie możemy być pewni, że zaczepy w ten sposób ominiemy. Martwa natura potrafi być wredna i w sobie tylko znany sposób hak z gumy wydobyć, by ulokować go w najgorszym zaczepie na całym dołku a gdy łowimy z czeburaszką - zaklinować tę ostatnią w rozwidleniach gałęzi. Swoją drogą w takich łowiskach wolę zamiast czeburaszki dociążyć przynętę kawałkiem ołowianej taśmy nawiniętej na trzonek haka pod brzuchem gumy. Efektem jest uspokojenie pracy korpusu gumki i opad w pozycji horyzontalnej. Jestem też przekonany, że taka guma rzadziej się w zaczepach klinuje i zbiera mniej zielska, ale zbyt rzadko po tak zbrojone gumy sięgam, by móc to powiedzieć z całą stanowczością.
Są jednak miejsca i sytuacje, gdy guma mimo naszych starań przez drapieżniki zjedzona być nie chce. Nie zakładajmy od razu że same już zjedzone zostały, kombinujmy dalej.
Moją ulubioną przynętą w takiej sytuacji jest lekka wahadłówka. Na swoje potrzeby dzielę je na dwie kategorie - lekko i mocno wykrępowanych. Obie są skuteczne, tyle że lekko krępowane z grubsza gnomo i algo podobne wymagają od wędkarza większego wkładu w ich prowadzenie a jednocześnie umożliwiają dodanie czegoś od siebie do ich pracy. Ot odskok po lekkim szarpnięciu, zawirowanie w miejscu gdy przerwiemy zwijanie i błystka takim piruetem zaczyna taniec w opadzie... to wszystko może nam otworzyć wodę. Czerwona, plastikowa zawieszka przy kotwiczce lub inny czerwony element jak najbardziej wskazany. Odradzam jedynie typowe chwosty, ponieważ gaszą pracę wahadłówki, o wiele lepiej działają i wyglądają sparowane z obrotówką. Mocno wykrępowane wahadłówki pracują dużo agresywniej i w przewidywalny sposób. Nie wiem co w nich jest, ale jak taką mosiężną rybkę o długości 8-10cm na wyścigi atakują i szczupaki i okonie, to Coś w niej musi być.
Kolejną grupą są jerki. Najlepiej neutralne lub naprawdę wolno tonące, którymi możemy grać niemal w miejscu. Nie wiem dlaczego, ale w przypadku jerków zawsze sprawdza się malowanie na okonia. Gdybym mógł zabrać nad wodę tylko dwa jerki pierwszy byłby imitacją okonia a drugi też okonia, na wypadek zerwania pierwszego. Sposób prowadzenia zależy od kaprysów ryb w danym dniu. Zazwyczaj nieźle działają spokojne, płynne szarpnięcia, jak wiosenne puszczone w zwolnionym tempie, z elementami nerwowych, krótkich, niemal punktowych szarpnięć dających efekt jakby nasz okoń trojański rozglądał się nerwowo na boki. Bywa i tak, że najpewniejszy sposób to jednostajne ściąganie tonącego glidera, podczas którego lusterkuje i zygzakuje. Ważny jest element opadu, powinien być jak najdłuższy i jak najwolniejszy. Warto tak co kilka metrów pozwolić przynęcie opaść nieco, nie zapominając jednak o ciągłej kontroli i napiętej lince - brania w opadzie są częste a niestety trudno tu o samozacięcie drapieżnika.
Jednak wahadłówki a szczególnie jerki mają jedną wadę - kotwiczki. Trzeba prowadzić je z dala od zielska, bo lepiej nie sprowokować ryby do ataku niż ją spłoszyć przepływającą nagle kępą wodorostów. Najrzadziej w tym okresie używam klasycznych woblerów i obrotówek, choć skuteczności nie mogę im odmówić.
Jest jeszcze jedna istotna kwestia. Bardzo często jest tak, że właśnie jesienią najskuteczniejszą przynętą jest przynęta ... mała. Wbrew utartym schematom, wbrew od lat powtarzanym banałom-a jak mawiał jeden z moich ulubionych nauczycieli akademickich "banał to nic złego, to powszechnie znana prawda"-, że jesienią szczupak żeruje grubo i na grube przynęty się go łowi, na kaczych dołkach bywa odwrotnie. Ale nie na wszystkich. Wystarczy poobserwować wodę. Jeśli co jakiś czas zauważymy atak drapieżnika i towarzyszący mu wachlarz uciekającego narybku, a nawet rybki uciekające spod brzegu gdy przechodzimy obok, to ani chybi wszelkie drapieżniki mają w menu właśnie taki pokarm. Wówczas warto założyć 4-5cm twistera, wahadłówkę "0" czy małą obrotówkę. Hitem może się okazać twitchingowy, z pozoru pstrągowy, wobler w jasnych kolorach. Może się zdarzyć, że zejście z kalibrem przynęt pozwoli nam złowić więcej i to wcale niekoniecznie mniejszych ryb. Jakby na przekór temu najwięcej okoni w tym czasie trafiało się na stosunkowo duże, 3 calowe gumy i podobnej długości wahadłówki. Z ciekawych i dość regularnych, wczesnojesiennych przyłowów zdarzało mi się w dołkach łowić liny. I to wcale niekoniecznie na paproszki, choć rzecz jasna okoniowe gumy najczęściej były zasysane przez "prosiaczki" , ale skuteczne były też smukłe wahadłówki ok 10g masy oraz ozdobiona sporym chwostem obrotówka nr 2.

Zima.
Czas kiedy dołki skute są lodem to czas okonia. Zimą role się odwracają i pasiaki są celem a szczupaki jedynie przyłowem.
Co prawda łowię z lenistwa głównie na błystki (bo nie muszę kombinować z robactwem), ale prawdziwy spinning to jednak nie jest. Zazwyczaj łowi się z lodu na tych większych, nieco głębszych starorzeczach, ale uczulam - jeśli te mniejsze dały Wam choć odrobinę radości w poprzednim sezonie lub chcecie by dały w kolejnym, idąc po drodze na łowisko zróbcie kilka kontrolnych dziur i w tych małych, nawet jeśli nic nie weźmie, to mieszkańcy takiej kałuży będą wdzięczni za odrobinę tlenu.

No i doszliśmy do pewnych rzeczy, które musimy wyjaśnić. Nie oszukujmy się, wędkując w wodzie o powierzchni kilkuset czy czasem wręcz kilkudziesięciu metrów kwadratowych szanse na porządną rybę będą niewielkie. Najczęściej łowione są ryby w okolicach wymiaru ochronnego. 60 cm to już fajna ryba a 70+ trafia się dość rzadko - mi taka ryba trafia się średnio raz w sezonie. Pomijam siedemnastokrotne w ciągu siedmiu miesięcy od maja do listopada łowienie tego samego osobnika - to trochę jakby pastwienie się nad rybą. Chyba trzy lub czterokrotnie właśnie na takich niedużych zbiorniczkach trafiłem na zjawisko szału żerowego szczupaków, kiedy to w praktycznie każdym rzucie był kontakt z rybą. Trwało to około pół godziny i owocowało wyjęciem 15-30 szczupaków na osobę - no może nie do końca tylu, bo wiele ryb nie miało nawet wymiaru i zapewne brały wielokrotnie i "nabijały licznik", raz tylko trafiłem na szał gdzie jedna ryba miała nieco mniej niż 50cm, czternaście było z "jednego rocznika" ok.55-57cm plus dwa rodzynki 67 i 72cm., ale nie zmienia to faktu, że od czasu do czasu można trafić na dwa kwadranse cętkowanego szaleństwa, a wówczas drżyjcie palce, na pewno poleje się krew.
Innym ciekawym zjawiskiem jakie udało mi się zaobserwować, była cykliczność brań. Ustawiwszy się w kilku nad brzegiem dołka każdy obierał swoje pole rażenia w taki sposób, by nie kolidowały ze sobą. Często wówczas łowiło się 2-3 ryby po czym następowała półgodzinna przerwa w braniach, by dać kolejne ryby z tych samych miejsc. Mówiliśmy wówczas, że ryby krążą. Ale jak jest naprawdę, pewności nie ma.
Bywa i tak, że po dłuższym czasie bez brania, po tysiącu rzutów nudnych jak flaki z olejem coś zakłóci tą monotonię. Jakieś subtelne "puk" które z przynęty telegraf plecionki przeniesie na kij i naszą dłoń. Bliżej nieokreślone i niejednoznaczne. Może obcierka jakiegoś białorybu, może wbity w dno patyczek samym koniuszkiem dotknął gumki... W takim wypadku warto obserwować wodę w miejscu, gdzie przynęta zaliczyła kontakt. Jeśli po chwili na powierzchni pokaże się kożuszek bąbelków, to trzeba miejsce takie obłowić. Bąbelki to nieomylny znak, że przyczajony, "śpiący" przy dnie szczupak ruszył się, wzbijając odrobinę mułu (w płytkiej i czystej wodzie można czasem jego drobinki wśród bąbelków zauważyć). Poświęcenie kilk, najwyżej kilkunastu rzutów takiemu miejscu zwykle owocuje upragnionym i pewniejszym braniem. W przypadku braku pewności można doszukiwać się śladów zębów na gumie, ale jest jeden warunek -guma musi być dziewicza, a niestety najlepsze to te, które idąc tym porównaniem są ... bardzo doświadczonymi ... pannami negocjowalnego afektu ;) , czyli pocięte masakrycznie i nowych nacięć na niech nie jesteśmy w stanie odnaleźć przy bezmiarze starszych ran.
W przypadku najmniejszych kaczych dołków nikomu nie polecam fanatycznego no killizmu. Jeśli w wodzie gdzie w połowie grudnia woda w najgłębszym miejscu ma 80cm a poza szczupakami w zasadzie nic nie ma, złowimy kilka sztuk, to zabranie stamtąd ryby przed zimą nie jest zbrodnią. Zdarzyło mi się wypuszczać wszystkie złowione w takim bajorku szczupaki i szczupaczki do siatki po spławikowemu zanurzonej w wodzie, by później ganiać z nimi kilkaset metrów do Wisły, bo tam miały szanse na przetrwanie zimy. Niestety gdyby w tym momencie widział mnie jakiś strażnik kara byłaby sroga i raczej bym się nie wytłumaczył.
Problemem kaczych dołków bywają bobry. Trzeba uważać na ich nory i zaostrzone paliki po drzewkach które ścięły - niejednokrotnie pozostałość po kępie wikliny przywodzi na myśl sceny z filmów o wojnie w Wietnamie. Trzeba też uważać na zaczepy, które bobry tworzą zwalając do wody potężne nieraz drzewa. Ale powalone drzewa to dobre schronienie dla ryb a niektóre przynęty da się wśród ich gałęzi poprowadzić. Te same gałęzie czasem mogą ochronić ryby zamieszkujące zbiornik przed kłusowniczymi siatkami.
Poza bobrami są jeszcze wydry. Na dobrą sprawę gdy zauważymy te sympatyczne mimo wszystko łasicowate, możemy spisać wodę na straty, wkrótce ryb nie będzie. Ale to one jedzą ryby żeby żyć, to one były tu pierwsze i moim zdaniem mają większe prawo do ryb niż my. Przyroda lubi jednak zaskakiwać. Kiedyś obławialiśmy z kuzynem nasze ulubione dołki. Na największym w pobliżu i zdecydowanie najgłębszym nie dało się porzucać z uwagi na las żywcówek rozstawionych przez tubylców. Przeszliśmy więc dosłownie kilka metrów na malutkie, wąskie bajorko, którego głębokość nie sięgała nawet metra w najgłębszym miejscu. Jako, że od trzech wiosen Wisła nie wylała i nie zasiliła dołka wodą i rybami a i zimy były może nie srogie ale normalne, nie spodziewaliśmy się tam ryb. Okazało się, że byliśmy w błędzie. Co kilka metrów do naszych przynęt z gnijącego zielska startowały szczupaczki, takie około 40cm. Było ich mnóstwo. Widząc wyjście takiego "pistoleta" celowo wyrywaliśmy mu przynętę spod pyska. Po co kłuć maluchy. Natomiast gdy postanowiłem obłowić "głębię", w pierwszym rzucie w stronę twistera spod zarośniętego brzegu ruszyła fala, i po sekundzie poczułem na kiju srogie uderzenie. Szczupak był w doskonałej kondycji, był bardzo szeroki. Miał troszkę powyżej 70cm. Po chwili zastanowienia w pełni świadomie i z premedytacją zabiłem go. Głośno i wyraźnie mówiłem do kuzyna "zobacz jaki chudy, żebra widać, pewnie wszystko już tu zeżarł, nawet żaby" próbował mnie przekonać, że przecież tak nie jest, ale lekki kuksaniec w bok i skinienie głowy w stronę sąsiedniego, zarzuconego żywcówkami starorzecza, znad którego wstawali zaciekawieni chlapaniną żywczarze wystarczyły. Jeśli bym go wypuścił, jeszcze tego samego dnia lub następnego i tak by został odłowiony ostatecznie, a wraz z nim dziesiątki niedużych ryb, które nam żal było kłuć. Uważam po dziś dzień, że postąpiłem słusznie
Na koniec kilka słów o sprzęcie. Kij o CW 30-45g a długości tak naprawdę dowolnej. Sugeruję kije krótsze, około 2-2,4m. Daleko się rzadko rzuca a krótszy jest bardziej poręczny, ale co kto lubi. Dopasowany kołowrotek i plecionka o mocy przynajmniej 20 lbs, lub wspomniana żyłka. Wiadomą sprawą jest przypon odporny na zęby szczupaków.
Opisywany zestaw wydaje się mocarny jak na szczupaki zazwyczaj mniejsze niż 70cm. ale pamiętajmy, że łowimy w miejscach pełnych zaczepów i lepiej gdy uda nam się większość haków rozgiąć a przynętę wpakowaną w zaczep jednak odzyskać. No i nie za bardzo jest miejsce na zbytnie wyhasanie się zapiętej ryby. Hol musi być szybki i maksymalnie krótki, wręcz siłowy. Wejście w zaczep to w najlepszym razie utrata zdobyczy.
Przymierzam się też do tego, by kolejny sezon nad kaczymi dołkami spędzić z kijem castingowym w dłoni.

Michał Zieliński vel morrum.
Michał

okonhel

Re: Małe, niepozorne łowiska

#2 Post autor: okonhel »

Świetny i wyczerpujący artykuł, do którego ciężko coś dodać bo wszystko zostało poruszone.
Można jedynie zaproponować obławianie takich płytkich "kaczych dołków" na sztuczną muchę z linką wolno tonącą lub pływającą.
W przypadku spinningu można próbować łowienia z zastosowaniem "polskiego spinnerbaita" czyli do drucianego systemu przypinamy przynętę, która do tej pory grzęzła nam w zielsku.
fot.3.jpg
fot.5.jpg
Poza tym można stosować inne patenty, które spowolnią opad i spowodują że przynęty nie będą grzęznąć w mule czy zielsku.
20170702_114841.jpg
20170702_115244.jpg
Niektórzy też sotsują tzw koniki czyi główkę z wtopionym krętlikiem ze skrzydełkiem.

Lubiącym łowić na wahadła i obrotówki, w tak trudnym łowisku polecam też zamienić kotwiczkę na pojedynczy hak, może być z założonym twisterem.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Małe, niepozorne łowiska

#3 Post autor: morrum »

Dopinane systemiki, zwane szelkami, noszę zawsze, ale to tak na ostateczność. Jakoś mi niezbyt pasują a nie stwierdziłem by jakoś rewelacyjnie działały. Owszem coś tam złowiły, ale... być może ze stabilniejszym twisterem byłoby lepiej, bo z kopytkiem o dodatkowej lusterkującej pracy z wychyłami na boki trzcinki jednak łapały a nawet gorsze zaczepy.
Konik chyba opadu nie spowolni, ale podczas ściągania może nieco wynieść do góry.
Streamer byłby jesienią super. Niestety moje łowiska są dlań niedostępne. Nawet rollcasta nie ma jak zrobić,o normalnym rzucie nie wspominając.
Mam kilka kotwiczek z drucianymi antyzaczepami z Aliexpress, przy najbliższej okazji uzbroję nimi wahadłówki i zobaczę jak to się spisuuje.
Michał

okonhel

Re: Małe, niepozorne łowiska

#4 Post autor: okonhel »

Spinnerbait jest dobry jak w wodzie leżą konary bo często od nich się odbija. Część zielska zostaje też przed drutem na krętliku, niestety glony wchodzą w krętlik i trzeba czyścić co jakiś czas.
Co do zbrojenia blach - spróbuj też na pojedynczy hak z twisterem lub bez albo hak offsetowy z ostrzem w twisterze lub lekko wysuniętym.
Można też samemu zrobić antyzaczep do haka i nie trzeba do tego imadełka muchowego, zwykłę małe imadło wystarczy, trochę nitki i lakier do paznokci.
Z resztą nawijarka do much to nie majątek - ok 10 zł za nawijarkę z wkładką ceramiczną a zwykła już od 5 zł (plus wysyłka)
https://bogdangawlik.pl/pol_m_Narzedzia ... i-298.html
Imadła od 40 zł , najtańsze zestawy do wiązania od 65 zł na allegro.

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Małe, niepozorne łowiska

#5 Post autor: morrum »

Na pewno skrzydełko nie pozwoli się obrócić gumce hakiem w dół na gałęzi jak to często ma miejsce przy klasycznym zbrojeniu.
Trzeba będzie sprawdzić jak gumowy dodatek wpłynie na pracę i łowność lekkiej wahadłówki.

Coś tam do krętactwa mi zostało, mimo że ktoś moje materiały i narzędzia sobie przywłaszczył podobnie jak pudełka z muchami.
Zobaczymy, byleby wody w dołkach starczyło
Michał

ODPOWIEDZ

Wróć do „Łowiska”