Opowiadania Michała

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Opowiadania Michała

#1 Post autor: morrum »

Nie tylko opowiadania pozwólcie.
W większości wspomnienia, przygody, anegdoty.
Czasem pojedyncze, czasem kilka wspomnień zlanych w jedno. Troszkę tego napisałem. Postaram się wyszukać i z Wami się podzielić. Przepraszam z góry za literówki - pisanie z telefonu ma swoje wady. W większości wspomnień występuje Mariusz, mój kuzyn, kompan wypraw i na początku też nauczyciel.

Tymczasem..

Opowiem Wam o pewnych zawodach. Działo się to dawno temu.
Zakończenie sezonu mieliśmy na Brdzie. Punkt zbiórki był koło "Karpnika" zaraz przy Torze Regatowym na bydgoskim Brdyujściu. Można na góglemapsach poszukać.
Wraz z kuzynem postanowiliśmy nie udawać że umiemy łowić ryby i zrezygnowaliśmy z nastawiania się na szczupaki tudzież taką egzotykę jak sandacze czy jazie i poszliśmy całkowicie w okonie. Wiedzieliśmy, że okonie wraz z innymi rybami wpływają w długą zatokę ciągnącą się wzdłuż torów kolejowych (od kilku lat zatoka odcięta jest od rzeki opaską i bardzo dobrze, bo na zimowisku jakim była pasły się stada mięsiarzy a nawet szarpakowców). Przygotowałem wklejankę Kongera crossmaxx do 18g (realnie do 10) na kołowrotku miałem żyłkę 0.12 albo 0.14. Paprochy na główkach 1.5-3g i jazda...
Przez długi czas nie brało nic, ale wiedzieliśmy, że ryba musi tam być.
Waliliśmy przynętami po głębszej części zatoki, od strony rzeki i nic nic nic. Chcieliśmy przejść na Tor Regatowy w poszukiwaniu ryb więc po stoku nasypu kolejowego szliśmy w stronę dzikiego przejścia, ale gdy byliśmy prawie prawie i można było przejść to akurat pociąg jechał. Trzeba było poczekać. Zbliżający się pociąg zaczął wyraźnie dudmić a ku naszemu zdziwieniu woda w zatoce, na jakichś 20 metrach od końca w płytkiej części, zaczęła się gotować. Tysiące rybek, narybku płoci i uklei zapewne, wręcz fruwały gonione przez drapieżniki. Spojżeliśmy po sobie i dawaj na dół rzucać. No ale pociąg przejechał a nic nie wzięło. Woda się uspokoiła, w gładkiej jak lustro tafli dbijał się błękit nieba.
Ale niebawem przejeżdżał kolejny pociąg. Woda znów zaczęła się gotować. Udało nam się jakieś okonki złowić. Prawdę mówiąc nie pamiętam. Ale przy każdym kolejnym pociągu woda się gotowała i przy każdym kilka pasiaków udawało się złowić. Zwykle takich 17,8 jak to na zawodach gdzie liczą się od 18tu 😉 A że moja rodzinna Bydgoszcz to nie wiocha jak Inowrocław gdzie obecnie nieszczęśliwie mieszkam, to pociągów troszkę jednak jeździło.
Jak dowiedziałem się telefonicznie w drugiej części zawodów, nie było źle, bo ponad połowa ludzi na zero.
Mniej więcej pół godziny przed końcem imprezy miałem koło 5 okonków punktowanych, kuzyn podobnie. Podjechał pociąg. Rybki zaczęły uciekać, coś zaczęło je gonić. Rzuciłem paprochem w stronę głębszej wody. Gdy ściągnąłem wabia bliżej, w rejonie gdzie powinien być drapieżnik lub inne coś, co drobne rybki spłoszyło, zwolniłem tempo zwijania, dałem gumce opaść, a po chwili poczułem silne uderzenie na wędce. Momentalnie kij poszedł w parabolę, hamulec zaczął wyć a ryba pierwszy odjazd zakończyła na jakichś 30 metrach. Pierwsze myśli - o kurna szczuoak, nie mam przyponu aaaaaa!- ryba walczyła i co ją ściągnąłem pompując na granicy wytrzymałości żyłki to zaraz odzyskiwała metry w kolejnym odskoku. Kilka odjazdów było nawet dłuższych niż ten pierwszy. Walka trwała ładnych kilka minut. Cały czas miałem w głowie nadzieję, że jak jeszcze nie obciął żyłki (wszak szczupak na haku) to może się uda i już nie utnie. Może zahaczony za wargę, co bardzo często się zdarza przy większym szczupaku a małej przynęcie, może żyłka ułożyła się pod kością szczękową w tzw . "nożyczkach" i jest względnie bezpieczna ... holowałem na ile sprzęt pozwalał. Ktoś podał mi podbierak, wracał na start dzikim przejściem i trafił na spektakl.
Ryba robiła co chciała. Gdyby przyszło jej do głowy by pójść w rzekę to by to zrobiła bez szczególnego problemu. Na szczęście krążyła w promieniu 40-50m i powoli się męczyła.
Na nasypie zgromadził się tłumek "kibiców". Koło 10 osób, kolegów wracających przez tory na punkt startowy. Komentarze w stylu "widzisz kurwa, my nic a tu metrówkę ma na kiju" albo "no to posprzątane, te okonki możemy se w dupę wsadzić, mówiłem żeby na grubo walić..." itp. Ryba była coraz bliżej a ja byłem coraz bardziej pewien że przy podbieraniu zobaczę tylko złowieszczy uśmiech szczupaka i będzie po żyłce. Już nie raz przerabiałem taki scenariusz.
W końcu ryba była na tyle zmęczona, że pływała kilka metrów od brzegu co chwila przełamując taflę wody rozbryzgami.
Wciąż jednak nie wiedzieliśmy jak duża jest. Wreszcie coś błysnęło złoto-zielonym bokiem blisko naszych nóg. Nastawiłem podany mi wcześniej podbierak. Delikatnie wprowadziłem rybę i huurrrrraaaa! Ryba moja.
Uniosłem podbierak. Moim oczom ("kibiców" podobnie) ukazał sìę naprawdę dorodny, zapięty w samym kąciku pyszczka ... lin! Momenalnie koledzy za plecami wybuchnęli śmiechem. Lin na spinningowych się nie liczył. Ich obawy się rozwiały. Mi mina zrzędła - ryba niepunktowana, mnóstwo czasu zmarnowane a wszystko co pływało w pobliżu przepłoszone holem.

Byłem gdzieś 6-8 z okonkami jakie złowiłem wcześniej, ale pamiętam tą imprezę tylko z powodu złowienia życiówki lina.
Prawdę mówiąc więcej linów złowiłem w życiu na spina niż na spławik i to nie tylko na gumki ale też wahadłówki i obrotówki.
Ostatnio zmieniony 23 wrz 2019, 01:44 przez morrum, łącznie zmieniany 1 raz.
Michał

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#2 Post autor: morrum »

I kolejny tekst

Było to dawno. Zbyt dawno by się chwalić. Na bydgoskim odcinku Brdy "górskiej" w dzielnicy Piaski (albo Jachcice bo to niezbyt rozgraniczone).
Był maj. Woda lekko zarastała w wolniakach. Wybrałem się .. na wagary 😕 chyba już na studiach byłem. Rano zjechałem windą, do piwnicy po ukochanego TeamDragona 275 7-21 z pierwszej serii. Pudełko z wobami i na autobus.
Po 2 przesiadkach i ponad godzinie jazdy wysiadłem w końcu z autobusu ... dwa przystanki za szybko 😆 byłem co prawda nad górskim odcinkiem Brdy ale nie powyżej ujęcia wody jak planowałem -gdzie dziś jest odcinek nokill- a nieco niżej, gdzie nad brzegami zamiast łęgów i nieużytków były chałupy i śmieci.
Ważne że byłem. Najpierw poszedłem w górę. Woda dość nietypowa dla większości łowców pstrągów. Do drugiego brzegu trudno dorzucić, na dnie piach i zielsko przy brzegach muł a głębokość sięgająca w rynnach 3m też robi swoje. Rewelacyjnie spisywał się Salmo Executor 7 SR w kolorze płoci. Tak jest zresztą do dziś. Miałem takiego zapiętego. Ale zmieniłem, bo zaczepów sporo i szkoda było nie taniego wobka. Rzucałem Tapsami (wtedy jeszcze mówiliśmy Woblery Michała albo czasem Bobery), głównie ulubionymi Kujawiaczkami.
Tu muszę świadomie wtrącić dygresję - jeśli macie drogą, łowną superprzynętę to nie bójcie się o zaczepy i jej utratę, tylko używajcie. Po 20 latach spinningowania doszedłem do etapu że mam- a raczej miałem przed kradzieżą-, pudła pełne antyków i innych wyjątkowych cudów, których szkoda było do wody wrzucić bo drogie albo coś i jeśli pływały to w nieciekawych miejscach a najłowniejsze i tak okazywały się wabie, które zwyczajnie były używane czyli "zwykłe".
I tak zmieniałem przynęty co kilka miejsc żeby z nudów nie zwariować. To był piękny czas, kiedy nie miałem jeszcze komórki więc nic nie dzwoniło. Zapach kwitnących drzewek, świeża soczysta zieleń traw, szum rzeki, śpiew ptaków ... tylko te śmieci pod nogami psuły nieco efekt.
Doszedłem w końcu do płotu, który zagradzał przejście brzegiem. To zmora tego odcinka - "Panicze" grodzący brzeg, na "terenie prywatnym" pomost i albo gość ze spławikówką czy wręcz gruntówką i robalem albo rzucone sznury-samołówki.
Postanowiłem się cofnąć. Co ciekawsze miejsca obłowiłem ponownie. Minąłem miejsce z którego zaczynałem. Kilkanaście metrów niżej, blisko przeciwległego brzegu , dostrzegłem rybę. Przyglądałem się uważnie. Pstrąg około 35cm. Fajny. Stał na wypłyceniu, przy rynnie, odgrodzony od przeciwległego brzegu sporym kawałkiem gruzu. W zasadzie kawałkiem ceglanej ściany. Byłem jednak w kropce. Potrzebowałem przynęty, która:
-doleci pod drugi brzeg,
- da się naprowadzić na rybę stojącą w nurcie
-będzie atrakcyjna dla pstrąga.
Gum wówczas nie używałem na kropki. Obrotówki odpadały, nie byłbym w stanie poprowadzić błystki w atrakcyjny sposób z miejsca w którym stałem. Woblerek raczej nie doleciałby, zwłaszcza, że żyłka 0.24 z myślą o szczupaku była wcześniej na kołowrotek nawinięta i taką tylko dysponowałem... wygrzebalem z pudełka starą, niemal czarną, miedzianą wahadłówkę. Mocno krępowana niemal od razu wpadała w obroty. Plan był taki, żeby przerzucić gruz na dnie, naprowadzić nad łebek pstrąga i opuścić pracujący wabik.
Zarzuciłem wahadłówkę. Liczyłem na nieco dłuższy rzut i bardziej w górę, ale gruba żyłka zrobiła swoje. Kabłąk zamknąłem jeszcze w locie - majowe, boleniowe zboczenie-, tuż przed tym jak napinając nieco żyłkę wpadł do wody - z półtora metra w górę od namierzonej ryby i z metr przerzucony. Czyli odpowiednio o jakieś 3 i 5 metrów za blisko psia mać. Wahadłówka od razu zaczęła swój taniec, chciałem dać jej opaść a jadnocześnie ściągnąć ten metr do siebie. Nie zdążyłem. Momentalnie zza gruzowej przeszkody wyskoczyła srebrzysta ryba, do tej pory dla mnie niewidoczana i uderzyła w wahadełko z siłą rozpędzonego Żuka, albo Nysy bo też jeszcze jeździły po drogach 😆 Pruła w górę kilka metrów, ale jak się zorientowała że nic tak nie ugra, zawinęła się w dół. Cały czas wybierałem nieco żyłki więc nie mogła przepłynąć na stanowisko z którego wyskoczyła, co zapewne uchroniło mnie przed utratą zdobyczy i przynęty poprzez odcięcie żyłki na elementach gruzowej przeszkody.
Spłynąwszy kilka metrów w dół i nie mogąc sobie poradzić z mocą zestawu, ryba zaczęła szaleńczo młynkować. Dopiero teraz wiedziałem kto to. Boleń ani kleń tak nie robią. Podpompowałem rybę do brzegu i podebrałem. Wypiąłem nadwyrężony grot kotwicy z kącika pyszczka ryby - dopiero teraz pomyślałem, że i kij i żyłka pozwalały na pewny niemal siłowy hol, ale uzbrojenie większości wabików już niekoniecznie. Nie ostatni to raz. Pstrąg skrzył się srebrem na jasnozielonym, wilgotnym mchu. Delikatnie zaznaczone różem kropki i szare, rozmyte cętki. Typowy brdziak z czystej, prześwietlonej wody. Samiczka, bo do samców mam pecha. Miarka wskazała więcej niż się spodziewałem, 57cm. Nowa życiówka! Niepobita zresztą do dziś.
Nigdy nie byłem fanatycznym nokillowcem. Wtedy nie byłem jakimkolwiek. No ale dylemat - przynieść, pochwalić się rekordem tacie (nie było telefonów z aparatami jeszcze) i zrobić pyszną kolację czy przyznać się do wagarów. Cóż. Okoliczności i wybór były takie, że po dziś dzień mogę się chwalić, że smak dzikiego pstrąga znam, ale i szczycić tym, że żadnego nie zabiłem. Wrócił do domu w ekspresowym tempie a po kolejnych 2 godzinach wróciłem i ja, najpierw jednak zakitrałem sprzęt w piwnicy ;)
Michał

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#3 Post autor: morrum »

Opis jednego z tegorocznych, majowych wypadów. Troszkę bardziej z humorem - puściłem to pierwotnie na innym forumie.

Do wypadu szykowałem się tydzień. Albo lepiej.
Kumpel z roboty dał znać, że na niezbyt odległym jeziorze PZW rusza się szczupak, że z brzegu coś tam łowi. Jako że chciałem zobaczyć się z kumplami niewidzianymi od ... zbyt długiego czasu, zacząłem knuć.
Największym problemem była żona. O dziwo udało się ją ugadać - dziwne, że przy swojej mamie zachowuje się jak cywilizowany człowiek a nie zbieg z oddziału zamkniętego- i w zasadzie wszystko byłoby okej, ale... Kuba nie mógł jechać. Inne obowiązki go wzywały. Rozumiem i szanuję chociaż żałuję. Został Mateusz. Z czwartku z powodów pogodowych przerzuciliśmy wyjazd na piątek. Chłopak miał do mnie prawie 200km. ale twardym trza być...
W środę zorientowałem się, że tydzień wcześniej na dorszach połamałem swoje okulary. Nie było niestety ani czasu ani możliwości by kupić jakieś zastępstwo w "moim mieście" przed wyjazdem. Ale nic to. Damy radę, tym bardziej, że czekałem na paczki od dwóch forumowych kolegów a w nich jerki do testowania i nadzwyczaj łowne wahadełka. Jerki miały dotrzeć do rodziców, ale już miałem ugadanego zakładowego kierowcę, który je, wraz z innymi, oraz moim ostatnio ulubionym zestawem castingowym, dostarczy.
Niestety, do czwartku, a prawdę mówiąc do dnia, gdy te słowa pisałem -wtorek?!, nic nie dotarło. "Sieć kiosków z dewocjonaliami" popisała się jak rzadko kiedy. Najlepsze przynęty, a przynajmniej te ulubione, były nieosiągalne.
Jak się nie ma co się lubi, to się łowi czym się ma...
Jako, że celem był Szczupak, podstawowym kijem miał być pazurnik do około 100g a w razie co lżejszy spin do 40g. Oszczędzę Wam już czytania a sobie tłuczenia w ekran smarkfona, przejdę do smaczków.
Jako że spotkać się mięliśmy z Mateuszem nieopodal jeziora gdzie dojechać miałem autobusem, to chłopak był na miejscu sporo wcześniej - nawet się przespał troszkę - no i się popisałem - z nieznanych sobie nawet powodów wysiadłem z PKSu przystanek wcześniej niż planowałem.
Po przybyciu nad wodę z nadplanowym opóźnieniem Mateusz pompował ponton a ja złożywszy wspomnianego casta postanowiłem sprawdzić pracę jednego jerka. Po pierwszym rzucie wyjąłem jerka z kępą ziela a po drugim... zapadka wolnego biegu nie chciała odbić, korbka jak zamurowana stała w miejscu. Wnerwiony przyłożyłem więcej siły i ... poszło. Ale szumi i coś jakby przeskakuje na trybach.
W teorii multik jeszcze na gwarancji, ale paragonu raczej nie znajdę. Będę kombinować a jak nie da rady to może rozkręcę i się czegoś nauczę... jakby ktoś miał na zbyciu debiloodporny multiplikator pod jerki w przedziale 45-90g to niezbyt pilnie ale poszukuję...albo w sumie i nie. Mam jeszcze czarno-czerwonego Team Dragona, póki kręci można odkładać na coś lepszego.
Tym sposobem podstawowy z założenia kij i większość przynęt zostały w aucie.
Później... no cóż. Po niedługim czasie odstrzeliłem wahadłówkę z powodu wadliwej stalki. Krótko potem ten sam numer wycięła mi plecionka. Z dwojga złego lepiej przy rzucie niż na rybie. Zaliczyłem dwa brania potencjalnie fajnych ryb, ale na braniach się skończyło. Jednego maluszka wyciągnąłem, dwa czy trzy udało się wypiąć w wodzie. No dobra, same się wypięły, na mnie.
Gdy podmuch wiatru ściągnął jednego z moich ulubionych sliderków w trzciny byłem tak zrezygnowany, że chciałem rwać. Mateusz jednak zasugerował, by po niego iść. Wody przy trzcinach do pół uda... nie takie rzeczy się robiło. Rozebrałem się do gatek i powoli wygramoliłem się z pontonu wprost do zimnej jeszcze wody. Gdy tylko puściłem balonową burtę, okazało się, że do dna może i było "do pół uda", lecz niżej był lepki, rzadki i śmierdzący muł. Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, głównie termicznego, wgramoliłem się na trzcinowe kłącza i przedzierałem w stronę sliderka niczym jakiś Rambo. Przynętę odzyskałem. Zyskałem też dodatkowo kilkaset zadrapań na całym ciele i okazało się, że dysponuję niezłym sopranem gdy zorientowałem się że te śmieszne glony na udzie to pijawka... nagle muł przestał być aż tak grząski i droga do pontonu była zdecydowanie szybsza. Niczym rasowy kałboj, w slipach i kapeluszu, łowiłem dalej. Znaczy wykonywałem kolejne puste rzuty. Czekałem aż słonko i wiatr mnie osuszą. No i osuszyły. Zwłaszcza słonko grzało elegancko. Na przedramionach czułem jego aż lekko piekące, niemal letnie promienie. Gdy słonko przesłoniła większa chmura promienie zniknęły, zostało jednak pieczenie... gdy to piszę martwy naskórek zaczyna odłazić.
Na deser przypomniałem sobie o zakitranym w torbie piwie. Możecie wyzywać mnie od różnych, ale od majówki zasmakowałem w bezalkoholowym lagerze w zielonej puszce na H. Poważnie. No więc otworzyłem. Pociągnąłem orzeźwiający łyk, potem drugi, a potem zajęty rozmową trąciłem coś nogą. Ponad pół puszki zdążyło czmychnąć i zasmrodzić ponton a mi pozostało dopić ostatnie kilka kropelek i pozasuwać ze szmatą po podłodze pływadła. Na brzegu już, okazało się, że dopite ostatnie kropelki nie były ostatnie. Ostatnie wyciekły w torbie z gratami do której wpakowałem opróżnioną w teorii puszkę. Chyba będę musiał ją pierwszy raz wyprać... i pokrowiec od spina, bo plecionki prać raczej nie będę...
Ale i tak było spoko. Zdecydowanie lepiej niż w pracy.
EPILOG

Blaszki od Jacka wysłane ekspresową przesyłką w środę dotarły nie nazajutrz jak zazwyczaj a w poniedziałek popołudniu.

Testowe jerki od Patryka wysłane przezeń 13 maja odebrane zostały ... wczoraj. Ponoć awizowane pierwszy raz 14tego, karteczka chyba z tych niewidzialnych, ale 22ego na poczcie sprawdzane - nic nie było.
Także tego. Przynajmniej nie pozrywałem od razu, bo w taki dzień... chociaż nie, z rozklekotanym multikiem jerków bym nie zerwał 😡
Michał

glizdziarz

Re: Opowiadania Michała

#4 Post autor: glizdziarz »

Zarąbiste teksty. Eeech aż człeka nosi co by nad wodę. Nad wodę i osobiście spotkać autora.

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#5 Post autor: morrum »

Dzięki Grzesiu za miłe słowa. Mnie też nosi. Zwłaszcza, że jesień w powietrzu czuć, szczupak się ruszył, sprzęt gotowy, od przynęt pudła się nie domykają... ale siła wyższa.
Michał

glizdziarz

Re: Opowiadania Michała

#6 Post autor: glizdziarz »

Mam to samo. Wczoraj wiatr przywiał zapach jesieni i w duszy coś drgneło. Nie jestem wyczynowcem ani jakimś super fachowcem w dziedzinie wędkarstwa ale dla mnie liczy się pobyt nad wodą i obcowanie z naturą. A jak jeszcze się coś uwiesi się na kiju to micha się zaciesza. Do tego spotkać kogoś znajomego, pogadać, zapalić fajkę pokoju to już pełnia szczęścia. Oby tylko nie spotkać nad wodą Świadka Jehowy, który zaczyna nas nawracać.

okonhel

Re: Opowiadania Michała

#7 Post autor: okonhel »

Grześ - a jaki to problem umówić się z kimś nad wodę na wspólne wędkowanie? Tydzień temu wędkowałem z Adrianem, w tym tygodniu łowiłem z Michałem (Micek). Teraz Janek wpisał w Umawialni chęć wspólnego wędkowania - możesz dołączyć. :)

glizdziarz

Re: Opowiadania Michała

#8 Post autor: glizdziarz »

Niby nie problem ale tu na miejscu nie mam za bardzo z kim. Moje ciurki to raczej dla samotników. Niestety wyprawa na Pomorze do dość daleka podróż a ostatnio u mnie krucho z czasem.

okonhel

Re: Opowiadania Michała

#9 Post autor: okonhel »

Nie wierzę że w całym Bełchatowie nie ma wędkarzy, z którymi można razem pojechać na ryby....
Nie wierzę też że nikt Cię nie lubi. :)

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#10 Post autor: morrum »

No to konkursik mały dla Was. Nie samą prozą człowiek żyje. Poczytajcie proszę i powiedzcie, względnie napiszcie, komu konkretnie ten utwór poświęciłem. Gdy to wyczytacie stanie się jasna przyczyna powstania drugiej części ;)

Wiersz ten dedykuję pewnej Wędkarce.

Świt nad rzeką

Długo słońce wstaje, wokół pełno rosy,
Leniwym nurtem rzeka sie przelewa,
A na krótkiej główce opodal przykosy.
Jej włosy delikatny zefirek rozwiewa.
O brzasku przybyła by słuchać słowików,
Albo wodzić wzrokiem obserwując tracza?
Szczerze wątpię. Nie należy do ich miłośników,
I przybyła tutaj by złowić sandacza!
Dziewczyna nad rzeką, widok to dość rzadki,
Zręcznie włada wędką, porusza się z wdziękiem,
I urodą zaćmiewa wszystkie polne kwiatki.
Emocji swych nie zdradzi choć najmniejszym dźwiękiem.
Długo stać można w trawie, w bezruchu, milczeniu,
Zaklętym będąc sycić oczy tym cudnym widokiem.
I cicho, byle nie spłoszyć - zniknie w okamgnieniu.
Czy to rusałka lub nimfa co nad ciemnym potokiem,
Gubi młodych urodą, kusi do kąpieli,
A wabi jak może, drażni zmysły, nęci,
Raz skusiwszy topi w bezdennej kipieli?
Bacz jednak cóż to, czując wzrok nie ma uciec chęci?!
A lekko odwróciwszy głowę swój uśmiech ukarze.
Cóż, nie zjawa to żadna ani przywidzenie,
Za to nasza siostra, o bracia wędkarze,
Ona też pokochała, tak jak my, łowienie.
Doprawdy, nasz wędkarski świat piękniejsze ma lica.
Może też tak czujecie? Jakaż jest przyczyna?
Och! Ja wiem doskonale, żadna tajemnica,
Rzecz w tym, że jest z nami wspaniała Dziewczyna,
Rzeczywista, w której oczach, jako w słońca blasku,
Uśmiechu, wyczytasz Ciepło bijące i Dobro.
Mam radość i spokój w sercu idąc o brzasku,
A widząc Ją ze spinningiem, przy brzegu, nad Odrą.

Michał Morrum Zieliński Bydgoszcz 26 czerwca 2008

Świt nad rzeką II

Jedna tylko pora tak pięknie maluje
Oglądać jej obrazy mogę wciąż bez końca
A oczom mym wówczas znów się ukazuje
Słońca życzliwego tarcza gorejąca.
I pnie się ku niebu, oświetlając wodę
Rzuca promień na fale, skrzy się srebrem, błyska
Ale też ciepłem swym budzi przyrodę-
Bóbr dał nura, gdzieś bąk krzyknął a tam płynie łyska.
Czegoś jednak brakuje... już wiem, Jej tu nie ma
Zagląda tu rzadko, albo zgoła wcale
Ufam, że to przelotne, zwykle czasu nie ma
Kiedyś jednak przyjdzie i znów spojrzy w fale.

Bydgoszcz, 21 listopada 2012.

Wszelkie podobieństwo do osób znanych i lubianych a także zwroty personalne są jak najbardziej nieprzypadkowe. Autor zastrzega sobie możliwość późniejszych zmian tekstu :mrgreen: . Wszelkie prawa zastrzeżone, bla bla bla :razz: :lol: Mam nadzieję, że się spodoba, bo ten rodzaj wierszy jest strasznie trudny w pisaniu.

Pozdrawiam.

To przedruk z innego forum, ale twórczość w pełni moja ;)
Michał

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#11 Post autor: morrum »

I idąc za ciosem jeszcze jeden archiwalny, sprzed 10 z górą laty napisany...


Odcienie szarości

Życie biegnąc wśród tęczy kolorów, nie jest białe, choć pełne radości,
Nie jest też czernią z Otchłani upiorów, jest zlepkiem odcieni szarości.
Nawet Święty, choć w białej szacie, lecz kilka czarnych ma plamek,
A diabeł kroczący w mrocznej poświacie ma w sobie bieli ułamek.

Czy czerwień czy zieleń, kolory pasteli, pozornie tkwią w odmienności,
Gdy spojrzysz na nie w głębi kipieli, obydwie są barwy szarości.
Tak jak nie wiemy czym pokój bez wojny, a czym bez choroby jest zdrowie,
Takoż czym biel jest bez Prawdziwej czerni, nikt się na świecie nie dowie.

Jak hałda węgla, gdy śnieg świeży spadnie, w mroźny zimowy poranek,
Na górze biel czysta, od spodu czerń straszy, a w środku szarości kawałek.
Tak i My jesteśmy, nie Czarni, nie Biali, nie ma w tym wiedzy ni wiary,
Nie sądźmy zatem kto ma więcej bieli, bo każdy jak popiół jest szary.
Michał

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#12 Post autor: morrum »

No to jeszcze wspomnienie z tegorocznej majówki i daję Wam odsapnąć ;)

Pierwszy maja. Święto Pracy.
Jakimś cudem żona wyraziła zgodę bym "dzień święty święcił" i po niemal tygodniowych przygotowaniach i ciągłych zmianach planów byłem gotów. Chyba.
Budzik zadzwonił o 4:15 - też tak macie, że jak do roboty na ósmą to jeszcze chwilkę, jeszcze momencik na drugi boczek... a jak w środku nocy wzywa na ryby, to od razu pełna gotowość i żadne drzemki nie są potrzebne? - po chwili byłem gotów, jeszcze tylko założyć buty i ... i żona zapaliła w pokoju światło a dwudziestomiesięczny synek płakał i wołał "tata tataaaa". Cóż było robić. Szymona wziąłem na ręce i lulałem brzdąca nucąc mu kołysanki aż smoczek wypadł mu z ust na podłogę bez reakcji z jegi strony. Dzieciak do łóżeczka a ja myk w buty i do piwnicy po czekający sprzęt.
W drodze eliminacji nadmiaru klamotów do noszenia już wcześniej wykluczyłem ze składu dwa patyki. Teraz po prostu zostawiłem delikatny kijek zabierając ulubioną szczupakówkę brzegową spod sztandaru Team Dragona z dopiętym Zauberem. W pudełku trochę blaszydeł, gum różnistych, Sliderki 7 i ich krewniacy no i obrotówki. Do tego "ubranie robocze", wodery, zapasowe majty i skarpety, kapelutek i okularki no i w drogę. Obiecałem być po kuzyna i kumpla w bydgoskim Fordonie między 5:30 a 6:00. Z Inowrocławia jeszcze tak szybko nie dotarłem do domu nigdy (mieszkam w Inowrocławiu ale sercem jestem bydgoszczaninem-fordoniakiem). Dopiero na Fordońskiej moje rajdowe zapędy nieco ostudził widok radiowozu. Na moje szczęście panowie w błękicie zajęci byli konwersacją z kierowcą BMW.
Wparowałem do domu rodziców skąd zabrałem kilka szpargałów, w tym Tatulę t-R, pletki i lekki kijek castingowy spod ręki Mekamila, który kupiłem jakiś czas temu. Miała to być uncjówka. Wolałbym coś bliżej 2 uncji żeby spokojnie S10S machać, ale jak się nie ma co się lubi (w lipcu okazało się, że uncjówka obsługuje śmiało i pływające slidery10 czyli 36g ;) )i już zasuwałem na spotkanie dawno nie widzianych kompanów. Zdążyłem na styk.
W bojowym nastroju ruszyliśmy dalej. Naszym celem było stosunkowo nieodległe jezioro, na którym jakimś cudem mieszkając przez 30 lat nieopodal nie byłem nigdy.
Dojeżdzając na miejsce polną drogą liczyliśmy na to, że nad wodą nie będzie zbyt wielu wędkarzy, tymczasem za zakrętem ukazał się las... samochodów. Wzdłuż brzegu trudno było znaleźć miejsce do postawienia auta. Dlatego zaparkowałem mój czarny karawan bliżej, przed jeziorem.
Troszkę trwało zanim ruszyliśmy. Musiałem się przebrać, nawinąć plecionkę na Tatulę - wybór padł na Rjujin od Momoi. W zasadzie z mieszanymi uczuciami brałem zestaw castingowy. Dobrze, że kij krótki to nie będzie aż tak przeszkadzać. Rozdziewiczę zestaw, zobaczę jak działa i już. Po przygotowaniu się i spakowaniu wskoczyliśmy z kumplem w wodery (kuzyn mimo sugestii takowe obuwie zostawił w domu) i ruszyliśmy szukać szczęścia. I wolnego stanowiska. Nie było łatwo, cały brzeg wyglądał niczym teren gruntowo-spławikowych zawodów. Rzucać dało się tylko między stanowiskami po przejściu przez rzadkie trzciny z wodą powyżej kolan.
No to się zaczęło. Mariusz szukał wolnego stanowiska do obłowienia bez potrzeby brodzenia a cała okolica słuchała jego narzekań na brak kondonów na nogi.
W pewnym miejscu wypatrzyłem ciekawy układ zielska, rzadkie trzcinki obiecująco wrzynały się wąskim jęzorem w wodę, sugerując pas płytszej wody wcinający się w jezioro. Wbiłem się w trzcinki i już prawie mogłem rzucać z nadzieją na zębatą zdobycz ale poczułem przeszywające wilgotne zimno na wewnętrznej stronie uda, które promieniowało, a właściwie ściekało w dół.. Nosz jasna cholera. Nowe wodery pierwszy raz na nogach i dziura! Wyszedłem na brzeg. Jedyna dziura była w mózgu - przyzeyczajony do spodniobutów zwyczajnie zrobiłem krok za daleko. Wylałem chlupoczącą wodę z buciora i poszedłem szukać reszty ekipy.
Po znalezieniu wesołego towarzystwa oznajmiłem że oto otworzyłem sezon.
-duży był? Spytał kuzyn.
- duży nie, ale głęboki. Otworzyłem sezon a nie że złowiłem rybę. Woda w kaloszu! Odparłem ze śmiechem.
Okazało się, że kuzyn małego szczupaczka złowił. Po chwili kolega ciągnął małego zębatego potworka.
Cóż było robić, założyłem jedną z ulubionych wahadłówek na zestaw castingowy i po kilku rzutach też wyciągnąłem małego, bardzo łakomego szczupaczka.
No to "śmierdziałem rybą" i sezon mogłem uważać za w pełni otwarty.
W dobrych humorach powędrowaliśmy dalej.
Na kolejnym niełatwym ale w końcu wolnym stanowisku wyjąłem drugiego szczupaczka a kolejny mi spadł pod nogami, bez żalu z mojej strony, bo też nie grzeszył rozmiarami. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po przejściu sporego kawałka brzegu zastawionego lasem żywcówek i gruntówek spotkaliśmy kolegę z koła, pana Władka, bardzo sympatycznego i doświadczonego spinningistę, który powiększył naszą wesołą kompaniję. Dalej poszliśmy już we czterech.
Na kolejnym miejscu zajęliśmy 3 stanowiska. Szczupaczek jakiego wyjąłem wkurzył już kuzyna, bo przestał marudzić i biadolić nad brakiem woderów a zaczął narzekać na to, że innym biorą.
Kilka chwil później fajne branie na cascie przeszło w sympatyczny hol i zakończyło podebraniem już wymiarowego szczupaka.
No to pełne zadowolenie. Udało się wyrwać nad wodę, złowić rybę, otworzyć sezon no i rozdziewiczyć zestaw castingowy, zestaw, który miał być użyty chwilę a potem przeszkadzać. Tym czasem przeszkadzał mi długi spin. Ostatecznie złożyłem go i dalszą część wędkowania spędził włożony do torby, znaczy przymocowany klapą, zdecydowanie mniej przeszkadzał niż noszony w ręce.
Na kolejnych, wolnych miejscach, a prawdę mówiąc nie było ich wiele, jako spełniony wędkarsko kombinowałem z przynętami i ustawieniami hamulców rzutowych Tatuli.
Inne wahadłówki, mocniej pracujące zdawały się odstraszać ryby. Innym razem będzie ich dzień. W końcu wróciłem do klasyki, od której zaczynałem i na agrafkę zapiąłem Sliderka 7S w kolorze Blue Herring. Nad pracą siódemki nie będę się rozpisywać, bo chyba każdy wie jak fajna to przynęta. Przynęta miała jednak wadę - masakrycznie tępą tylną kotwiczkę. Ale co mi tam. Rzucałem, rzucałem, bawiłem się prowadzeniem, słoneczko świeciło, żaby hałasowały. Z błogostanu wyrwało mnie łupnięcie w kij. Zaciąłem i poczułem opór sensowniejszej ryby. Hol był dramatyczny, po z odjazdem i wejściem w kłąb zielska kilkadziesiąt metrów od brzegu, ale siłowo wytargałem rybę z zaczepu. A raczej zaczep z rybą, bo troszkę ziela teraz doszło do ciężaru zdobyczy, która w cudowny sposób nie spięła się w trakcie szamotaniny. Gdy tylko podholowałem rybę w zasięg wzroku zamiast zębatego i cętkowanego drapieżnika dostrzegłem zębatego, ale pasiastego. Nosz cholera sandacz. Zapięty za tylną (tępą) kotwiczkę. W głowie myśl, że właśnie zdjąłem samca z gniazda i wielki żal z tym związany, ale ostatni odjazd ryby wykorzystałem na poproszenie kumpla by wyjął telefon i trzasnął kilka fotek.
Ryba ładnie wyjechała wyślizgiem na mini plażyczkę, a gdy się schyliłem by ją odhaczyć, kotwiczka Sliderka sama wyskoczyła jej z pyska. Szybko podniosłem sandacza i wypuściłem bez zwłoki. Nieco się uspokoiłem, bo w przeciwieństwie do sandaczy pilnujących gniazd jakie przypadkowo łowili kumple nad Odrą, ten był odpasiony, wręcz gruby. Może samiczka już nasycona i żerująca w najlepsze po kwietniowym tarle? Nie mnie oceniać.
Po tej rybce trafiły mi się jeszcze jakieś małe szczupaczki, jeden większy wszedł w trzcinki i pozbył się kotwiczki, jeden tylko powąchał wahadłówkę.
Na dodatek znalazłem cały woreczek główek do poprochów. Okazało się jednak, że zgubił je kolega, więc radość ze znalezienia i posiadania przeszła w radość z radości drugiej osoby, która odzyskała zgubę
Na tym zakończyliśmy wędkowanie. Każdy coś jednak złowił. Cieszyłem się bardzo, bo z powodów rodzinnych był to mój pierwszy od niemal roku wypad na szczupaki, do tego zakończony sukcesem. Zdjęć nawet kilka udało się cyknąć, choć ryby nieduże, zresztą nie mam parcia na okazy, choć lubię poholować coś większego oczywiście,nie mam w jakimkolwiek zasięgu jakichś super łowisk a i nie wstydzę się swoich łokci
Zestaw castingowy jakim się posługiwałem przypadł mi do gustu. Kijek w teorii uncjowy okazał się na oko znacznie mocniejszy, żałowałem, że S10S jednak zostały w domu, następnym razem takie zestawienie przetestuję. Plecionka troszkę się plątała przy rzutach pod wzmagający się wiatr, ale to nie jej ani multika wina tylko moich braków warsztatowych. Nie żałuję, że kijek kupiony dla chrześniaka został u mnie. Nie wiem tylko czy szczęśliwy był zestaw, nowe wodery czy kapelusz... na wszelki wypadek będę musiał brać teraz nad wodę cały komplet, by nie zapeszyć. Ale jak by nie było, średni zestaw castingowy w tym połączeniu zagości w moim ekwipunku na stałe. Na lajta jeszcze jestem za cienki
Jednak najważniejszy był wspaniale spędzony nad wodą dzień w doborowym towarzystwie.
Dzięki Panowie!

Z pozdrowieniami. Michał.

P.S. Wszystkich, którzy przeczytali przepraszam, że nudnawo, długawo, bez wielkich ryb i wielkich emocji. Ale tak już bywa. ☺

P.S.2 - jeden z kolegów gratulował że na casting, że to trzeba umieć... no cóż, jak człowiek nie umie ryb łowić, to chociaż sprzętem się bawi.

No i mogę chyba nawet ilustracje wstawić :lol:
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Michał

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#13 Post autor: morrum »

Naprawdę nikt nie podejmie się wskazać dla kogo był napisany "Świt nad rzeką"? No wytężcie szare komórki i oczęta, nie załamujcie mnie :roll:

A teraz kolejna porcja opowieści. Tym razem wspomnienia w stylu "nie mów hop, ... bo przeskoczysz".

Był sylwester. Bodaj 2005r. Razem z Radkiem postanowiliśmy zakończyć sezon szczupakowy na Starej Brdzie - rzece skrótowo opisanej przeze mnie w innym temacie.
Rankiem łąki pokrywał szron, w powietrzu snuła się mgła. Niestety nie było porządnego mrozu, by tradycyjnie zakończyć rok otwarciem sezonu podlodowego.
Około 2km odcinek rzeki obłowiliśmy sumiennie różnymi przynętami. Na moim zestawie zazwyczaj dyndał mięsisty, żółty twister na stosunkowo lekkiej główce. To dla mnie jedna z najlepszych przynęt na szczupaki z zimnej już wody. Pracuje zawsze, nawet nie ściągany a obmywany leniwym nurtem.
Niestety nasze starania i kombinacje nie przyniosły efektu w postaci ryby. Zaczepy i owszem, brały jak zawsze i uszczuplały zapas tak szczupakowych przynęt, jak i przyponów.
Doszliśmy w końcu do fajnego miejsca. Znałem je doskonale z druntowo-spławikowych, leszczowych zasiadek na przeciwległym brzegu. Tam kilka lat wstecz złowiłem swojego pierwszego węgorza - lekki łuk rzeki z wyraźną rynną pod brzegiem ciągnącą się 25-30m., następnie odbijającą ku środkowi rzeki.
Na odchodnym z poprzedniej miejscówki zerwałem gumę. Po zawiązaniu nowej stalki wybrałem z pudełka srebrzystą Algę 2. Zapinając ją na sgrafce powiedziałem do Radka, że ta przynęta - polspingowska Alga 2 - to najlepsza mi znana seryjna wahadłówka do łowienia w dryfie troci.
W jakim dryfie? Spytał.
No rzucasz pod drugi brzeg, zamykasz kabłąk i nie zwijasz, tylko pozwalasz przynęcie spływać z nurtem utrzymując z nią kontakt przez napiętą żyłkę. Przynęta pracuje od samego naporu wody a ty kontrolujesz jej głębokość unosząc lub opuszczając szczytówkę...
Patrzył jakby kosmita do niego gadał...
Patrz, pokarzę ci, powiedziałem i powtarzałem wykład opisujac co robię.
Po wpadnięciu przynęty do wody zamknąłem kabłąk, szybkim zakręceniem kołowrotka skasowałem luz żyłki. Na kiju cały czas czułem pulsowanie Algi.
Widzisz, patrz na szczytówkę, mòwiłem do Radka, drga zgodnie z wahnięciami pracującej blachy.
Na wyjściu z rynny uniosłem szczytówkę, poczułem, że "łapię dno" więc chciałem , by przynęta była nieco płycej. Cały czas mówiłem radkowi co i dlaczego robię.
Przy samym końcu swobodnego spływu powiedziałem - widzisz, tor przynęty zatoczył takie ćwierćkole, wachlarz, stąd jedna z wazw tego sposobu prowadzenia.
Teraz przynęta dociera do miejsca pod naszym brzegiem, zaraz będę musiał zacząć zwijać. W tym momencie często następują brania.
Radek przytakiwał układając informacje w głowie, a tym czasem... jak coś nie zapierniczyło w Algę mało nie wyrywając mi wędziska razem z ramionami... szalejąca na kiju ryba zaczęła mocno młynkować, wiedziałem już w tym momencie, że lepiej zilustrować prowadzenia przynęty pod troć by się nie dało. Po krótkim holu wtmyjechała wyślizgiem. Wypiąłem kotwiczkę i ... porobiłem Radkowi kilka zdjęć, bo był to nego pierwszy jakikolwiek kontakt z rybą łososiowtą i koniecznie chciał sobie z nią zrobić zdjęcia.
Zmęczoną sesją rybę wypuściłem na powrót do rzeki. Nazajutrz mógłbym ją na legalu zabrać, ale nie chciałem.

Druga, podobna sytuacja.

Był maj, druga jego połowa. Wraz z Mariuszem wybraliśmy się na nockę nad Wisłę. Lewy brzeg tuż poniżej Fordonu.
Zgromadziliśmy spory zapas opału do ogniska, przygotowaliśmy zanętę i nim zaszło słonko byliśmy w pełni gotowi do łowienia. Miejsce było na tyle niełatwe i ciasne, że zdecydowałem się na łowienie jedną gruntówką. Mariusz ulokowany po mojej prawej obsługiwał dwa kije.
Mim szarówka ustąpiła pola ciemności miałem już w siatce fajnego, złotego leszcza. Ważył pod 2 kg. Wychudzony strasznie po tarle. Ale waleczny był trzeba mu oddać.
Około 23ciej świetlik na szczytówce mojej wędki zadrgał i po sekundzie zatańczył chyląc sięku wodzie.
Sprawcąa zamieszania okazał się węgorz, któremu zasmakowała moja przynęta.
Wędki Mariusza przez ten czas ani drgnęły. Kombinował, przerzucał, przeklinał, czarował... nic nie pomagało.
Już po północy stwierdziłem, że pora na posiłek. Jako, że siedzieliśmy na raczej stromym stoku, ognisko rozpaliliśmy powyżej, za plecami, na płaskim. Grzaliśmy się w blasku płonących gałęzi. Niepowtarzalny, nieco gryzący aromat dymu z palonej wierzby unosił się w powietrzu. Dołączył do niego zapach pieczonych nad ogniskiem kiełbasek. Grillowa z serem nigdy mi tak nie smakowała jak wówczas. Do tego odrobinka musztardy francuskiej, pieczywo i chłodne, orzeźwiające piwo. Sielski nastrój ogarnął mnie do tego stopnia, że nie chciało mi się już nic, nawet schodzić do wędki.
Powiedziałem do Mariusza - mam leszcza, węgorza... mi wystarczy. Albo wiesz co, miętusa bym jeszcze złowił, bo nigdy nie złowiłem. Ale teraz, jak już prawie lato to szans nie ma i tak. To trzeba późną jesienią albo na przedwiośniu. Kuzyn skomentował to krótko - jeszcze jedno branie i cię utopię.
Kilka minut później mój świetlik wyraźnie drgnął dwukrotnie. Nie wyglądało to na branie. Ale mimo wszystko postanowiłem sprawdzić zestaw, Wisłą często spływają różne dziwne rzeczy i szkoda przez lenistwo resztę nocy mieć zestaw nieczynny. Zacząłem więc zwijać i poczułem opór. Wyraźny lecz martwy. Ot pewnie jakaś szmata albo reklamówka - pomyślałem. W trakcie zwijania wydawało mi się, że czuję jakieś symptomy życia na drugim końcu wędki, lecz nieee, wydawało się na pewno... Gdy wyjąłem zestaw na haczyku dyndał ... tak jest, miętus. :D Mina Mariusza mówiła wiele, również to, że rozważa dożywotni pobyt w zakładzie karnym.
Ale tydzień później sobie odbił. W tym samym miejscu przez całą noc ja na zero a on 2 miętusy. Z rana na bacika ze spławikiem dobił mnie ... flądrą :lol:


I kolejne wspomnienie. Tym razem ponownie pierwszy maja.

Pojechaliśmy z Mariuszem do Czarnowa, nad Wisłę i dołki (starorzecza), rowerami - kilkanaście kilometrów. O ile pamiętam zrezygnowaliśmy szybko z obławiania Królowej polskich rzek na rzecz starorzeczy.
Pierwszy obławiany dołek obdarzył mnie dwoma okoniami, cieknącymi mleczem. Tarlaków przecież nie będę męczyć. Poszliśmy dalej. Kolejne obławiane starorzecza nie dawały choćby kontaktu z rybą.
Stwierdziliśmy zgodnie, że powoli będziemy się zbierać, tylko po drodze zajedziemy jeszcze nad pewien nieduży zbiornik nie wiedzieć czemu zwany żwirownią. Długi na ... 150m może, szeroki na jakieś 20. Zachodnia część wyraźnie głębsza, wschodnia zaś to niespełna metrowa płycizna. I to właśnie ta płycizna mnie wołała a ja nagabywałem kuzyna by to tam właśnie poszukać szczupaków. . Mariusz uparcie odmawiał i rzucał po głębszej stronie, ale ryb lub choćby trąceń nadal nie było. Chcąc nie chcąc rzucałem z nim. Ale gdy podsszliśmy bliżej, poszedłem na skraj płytkiej wody i rzuciłem, srebrnego Wirka nr 3 z naklejką w czerwone paski na białym tle i czerwonym chwostem na kotwiczce, mówiac do kuzyna - a teraz rzucam i wyciągam szczupaka. Błystka ładnie zastartowała, prowadziłem ją dość szybko i na uniesionym kiju, nie chciałem zgarniać zielska z dna. Po kilku metrach udwrzenie skwitowane zacięciem połączonym z głośnym "Siedzi!". Mariusz myślał, że żartuję, ale po chwili chlapanina zwabiła go do podejścia.
Nooo fajne otwarcie sezonu, szczupak który wyjechał z wody miał 67cm.
Mariusz brąchał coś pod nosem o fuksie, przypadku i ... dalejj rzucał na głębszą stronę.
Rzuciłem powtórnie w to samo miejsce. Po chwili drugi szczupak zameldował się na kiju. Ten mniejszy, stwierdziłem. Mariusza mało jasny szlag na miejscu nie trafił, gdy wyjmowałem drugą rybę - szczupak faktycznie był mniejszy od poprzedniego, miał 65cm.
Gdy rzucałem trzeci raz w to samo miejsce za plecami słyszałem mamrotanie gróźb karalnych - było o waleniu i utopieniu :roll: trzeci raz zwijałem szybciej niż poprzednio modląc się w duchu, by tym razem brania nie było. I nie było na szczęście. Tyle, że w 3 następnych wyjąłem 57 i dwa nieco poniżej 50. Z jednego miejsca, 5 szczupaków w 6 rzutach... a nie mówiłem, że tu będą - rzuciłem w stronę Mariusza, który wyglądał jakby miał za chwilę wybuchnąć :D
Michał

Awatar użytkownika
morrum
Flądra
Posty: 338
Rejestracja: 29 sie 2019, 16:56
Lokalizacja: Inowrocław/Bydgoszcz

Re: Opowiadania Michała

#14 Post autor: morrum »

Szukając archiwalnych fotek z rybkami na innym forum, znalazłem opis fajnej wyprawy. Pozwoliłem sobie skopiować.


Planowaliśmy to z Arielem od jakichś 2 miesięcy...
Najpierw dogadanie terminu, urlopu no i łowiska - tu wykazał się Ariel, wskazując na pewną rzeczkę, w której łowił lipienie gdy jeszcze mieszkał w Polsce.

Przy opłacaniu składek przez internet natknąłem się na niemałe a co najważniejsze bardzo denerwujące problemy - pieniążki mimo zniknięcia z konta, otrzymania potwierdzenia od "pejju" nie dotarły jednak na konto Okręgu. Sprawę załatwił telefon i mail - po otrzymaniu pomocy ze strony bardzo miłej i co najważniejsze kompetentnej głównej księgowej okręgu gdańskiego udało się obydwa zezwolenia otrzymać i wydrukować. W ostatniej chwili.

Podróż PKP okazała się primo strasznie droga (TLK?!) i mało komfortowa (studenci). Swoją drogą nie rozumiem tej młodzieży, za oknem 25 stopni, okna w przedziale pozamykane a oni siedzą w kurtkach?! Nie dość, że duchota, to jeszcze smród.
Na szczęście pociąg dotoczył się do mojej stacji docelowej, półtorej godzinki na przesiadkę i już pędziłem ku przeznaczeniu, to znaczy czekając na stację, na której miał wsiąść Ariel grzałem się w mozolnie toczącym się szynobusie w akompaniamencie regularnego, leniwego stukania kół na łączeniach szyn.
Na szczęście czas jakoś minął, Ariel wsiadł skac.. to znaczy uśmiechnięty i razem jechaliśmy jeszcze troszkę nad wodę.

Na miejscu okazało się, że mój w zasadzie gospodarz swoje tereny nie zna, lecz znał - sklep spożywczy nad wodą zlikwidowano i musieliśmy niestety nadłożyć spory szmat drogi, by udawszy się do dyskontu spożywczego dokonać niezbędnych zakupów.
Nad rzeką pojawiliśmy się obładowani nie tylko plecakami z dobytkiem, ale i gustowną czerwoną reklamówką w czarne kropki napchaną SPECJALnymi wiktuałami.
Rozwinęliśmy muchówki, ubraliśmy spodniobuty i się zaczęło...
Jak niektórzy wiedzą, mam sentyment do mostów, lubię pod nimi łowić, dodatkowo pod mostem jest cień, co przy panującym upale dawało odrobinę wytchnienia. Tak więc z niemałym, usztywnianym plecakiem plecach poszedłem pod pobliski most. Na końcu przyponu merdał dość sfatygowany, czarny Goddard (imitacja chruścika wykonana z sarniej sierści) zawiązany na nim jakieś 2 lata temu, od tego czasu nie machałem moją muchówką :sad:
Generalnie znając swoje szczęście wyobrażałęm sobie, że w zaplanowane 3 dni złowimy może kilka lipieni, jakiegoś małego rodzynka w postaci smolta pstrążka i tyle. Oczywiście w domyśle "my" to raczej Ariel, bo to on jest jak by nie patrzeć moim nauczycielem i zna wodę. I tu nioespodzianka - pod przeciwległym brzegiem wypatrzyłem w cieniu oczko zbierającej ryby (lub kroplę wody spadającą z mostu hehe ) i po podaniu czarnego muszyska doczekałem się brania! Moja radość przeszła w euforię, kiedy pod nogami okazało się, że rybką tą okazał się pstrąg! Mały bo mały, ale pstrąg :mrgreen:
Kilka machnięć później dwa metry niżej mam kolejną zbiórkę sztucznego owada i holuję kolejnego kropkowańca. Rybka odpływa wesoło merdając ogonkiem a ja kieruję rzuty nieco powyżej mostu, w okolicę jakiegoś kamienia powodującego niewielkie zawirowania wody. Gdy mucha napływa na zaplanowane miejsce na gładkiej wodzie obok pojawia się wybrzuszenie sunące w kierunku przynęty by po ułamku sekundy eksplodować w postaci pstrąga połykającego zdobycz. Tym razem ryba nie daje łatwo za wygraną, porządnie targa kijem i zmyka z prądem. Na szczęście stary przypon jednak wytrzymuje i po emocjonującym, widowiskowym holu (trochę młynków, kilka wyskoków z saltami oraz klasycznych odjazdów)pstrąga udaje się podebrać i uwiecznić na zdjęciach - Ariel wspaniałomyślnie przybiegł z aparatem, przy okazji wyjaśnił, że 20metrów niżej biorą również :cool:
Po pożegnaniu się z miejscówką schodziłem do niego kiedy i on zaciął fajną rybę. Wyholował pstrąga w czasie gdy do niego biegłem. Po kilku fotach ryba zwiała a my już obok łowiliśmy dalej. Fantastyczna sprawa, kiedy widzi się co chwila oczkujące ryby i po podaniu muchy łowi się je stojąc kilka kroków od siebie i nie przeszkadzając sobie! W krótkim czasie dołowiliśmy jeszcze kilka ryb, mniej więcej połowę stanowiły ryby krótkie zaś cała reszta mieściła się w przedziale 32-37cm, niestety nie doczekaliśmy się rybki powyżej 40cm. Ale cóż tam, i tak brały fenomenalnie.
W chwili odpoczynku zadzwoniłem do Grzesia D. z obiecaną relacją. Naprawdę szkoda, że Go nie było z nami. Mimo upalnej pogody i niby niekorzystnych warunków meteorologiczno-hydrologicznych ryby brały jak w bajce. Zgodziliśmy się, że zasługa środku tygodnia i braku kajakarzy.
Chcąc nie chcąc opuściliśmy miejscówkę i udaliśmy się w górę rzeki. Wszak planowaliśmy długą wędrówkę, niewykonalną, gdy łowi się stacjonarnie.
Kolejne miejsce, nieco głębsze, było urokliwie zacienione. Ariel został na nim a ja podreptałem kawałeczek w górę. Technicznie miejsce było dużo trudniejsze, lecz i tu po chwili udało mi się skusić do brania pstrąga. Machałem dalej gdy pod samym brzegiem zaobserwowałem oczko. Odpuściłem z uwagi na trudność w podaniu przynęty - miejsce znajdowało się pod samymi trzcinami, od lewej zablokowane powalonym drzewkiem a od prawej i od góry drzewem jeszcze rosnącym, w małej zatoczce. Jednak gdy w tym miejscu w całości wyskoczył pstrąg polując na kręcące się w powietrzu niebieskie ważki nie wytrzymałem i rzutem bocznym podałem w punkt muszkę- po stracie na jakimś zaczepie goddarda założyłem żuczka-piankowca. Szokujące było dla mnie nie tylko to, że okazało się iż podałem przynętę idealnie ale też to, że niemal natychmiast piankowiec został połknięty a na kiju zatańczył pulsujący ciężar. Gdyby nie to, że trzymałem kij i linkę, majac obie dłonie zajęte, rwałbym sobie włosy z głowy - ryba szaleje wokół zaczepów bez liku, że wystarczy wspomnieć o drzewkach przy stanowisku. Na szczęście udało się pstrąga wyciągnąć na otwartą wodę i tam zejść za nim kawałek - hol pod prąd nie wydawał się najlepszym pomysłem a ryba czując nurt bez skrupułów skorzystała z jego siły. Na szczęście i ta ryba została szczęśliwie wyholowana i już na brzegu sfotografowana komórką, po czym bezpiecznie uwolniona.

Narobiłem tyle hałasu, że zrezygnowałem z dalszych łowów. Po krótkiej przerwie udaliśmy się w górę rzeki omijając zabudowania. Wędkarsko byłem spełniony.

Kolejne miejsce, bardziej dzikie, okazało się domeną Ariela, co prawda złowił "zaledwie" klenia i lipienia, raczej nie za duże, ale przy moim zerze był to wynik godny pozazdroszczenia. Brnąc z plecakiem (za jakie grzechy?! ) pod prąd usłyszeliśmy za plecami uprzejme "dzień dobry". Odwróciłem się - kajakarz! "No i wylądował, i cały misterny plan... " pomyślałem cytatem z "Killerów dwóch" - istotnie było ich dwóch, a raczej dwoje, bo za panem kajakarzem płynęła równie uprzejma pani kajakarka. Odpowiedziałem markotnie "dobry" bo wszelkie moje doświadczenia z tą nacją i pstrągami wskazywały na to, że nasze, niemałe przecież, opłaty na połów ryb właśnie przestały mieć sens - dlaczego my płacimy za uprawianie hobby, a oni nie?!
No i niestety przez kolejne kilkaset metrów woda była totalnie martwa.
Od niechcenia machaliśmy to tu to tam podając nimfy i mokre muszki na wodę. Zrezygnowani. Janiczkiem nadziei (to ze śląskiego) było branie na suchara jakie miałem na płyciźnie - najwyraźniej ominiętej łukiem przez kajakarzy - nie tylko branie ale i ryba :wink: Żaden potwór, coś koło 35cm., ale fajnie ubarwiony samczyk. Starając się nie męczyć ryby cyknąłem mu komórką zdjęcie pod wodą, tradycyjnie fatalnie kadrując, ale wina nie tylko moja, bo i ryba nie była chętna do współpracy. Niemniej jednak kropki wyszły fajnie.
Pocieszaliśmy się myślą, że wieczorem zacznie się rójka dużej jętki i wówczas ryby wpadną w amok i będziemy je łowić bez trudu.
Jednakże kajakarze poza wypłoszeniem pstrągów przywlekli też pecha - Arielowi padła bateria w aparacie, ja zaliczyłem małe potknięcie i nurkowanie w spodniobutach (miałem wybór suchy tyłek albo wędka w ręce, wybrałem wędkę :lol: ), następnie mój telefon odmówił posłuszeństwa. Ale i to było niczym. Kiedy już zbliżaliśmy się do fajnych miejsc polecanych przez Ariela natknęliśmy się na płot sięgający samej wody. Niby żadna przeszkoda, ale kilkadziesiąt metrów między brzegiem wody a stałym gruntem stanowiło bagienko, w zasadzie nie do przebycia bez upaprania siebie i plecaków, do tego pełne pokrzyw i komarów wespół z meszkami. Postanowiliśmy cofnąć się i obejść działkę górą.
Działkę?! To było całe osiedle zakichanych daczy! Zanim dotarliśmy do wody byliśmy zziajani jak psy po Iditarod zaś moje mokre po kąpieli nogi piekły żywym ogniem - obtarcia na łydkach były paskudne.
Jednak nie byliśmy sami. W miejscu gdzie doczłapaliśmy łowiło już 3 muszkarzy. Bez efektów! Widocznie kajakarze płynęli i tutaj. Ominięcie kolegów po kiju i sznurze zajęło nam troszkę czasu, więc gdy dotarliśmy do dogodnego miejsca zarządziłem iż Ariel idzie na wodę i łowi kolację (hehe) a ja zajmuję się przygotowaniem obozu na nocleg. Nie, że nie miałem chęci łowić, ale słońce chyliło się ku zachodowi a moje nogi były w naprawdę poważnym stanie i każdy dotyk powodował ból, poza tym dzień w którym od wczesnego popołudnia do wieczora złowiłem na suchą muchę 8 pstrągów musiał być satysfakcjonujacy.
W międzyczasie rzeką zaczęły spływać piękne majowe jętki. Było ich całkiem sporo. Brakowało tylko jednego - oczek na wodzie gdy kolejne jętki kończyły swój krótki dorosły żywot w paszczach pstrągów. Mimo to Ariel się starał a ja bawiłem się w zbieranie opału na ognisko, przygotowanie spania itp.
Tuż przed zapadnięciem zmroku zrezygnowany Ariel wrócił, z pustym podbierakiem. Na szczęście mieliśmy kiełbaskę i inne produkty, więc głód nam nie groził. Zaś jedzenie popijaliśmy najwspanialszą na świecie herbatą z młodej, dzikiej mięty parzoną na wodzie z rzeki. Tą herbatę zapamiętam chyba do końca życia, był wspaniała! Chyba nawet komórka poczuła jej zniewalający aromat, bo na powrót zaczęła działać :lol:
O świcie podreperowaliśmy siły kęsem chleba i oczywiście łykiem ożeźwiajaco - odświeżajacej herbatki i ruszyliśmy w drogę powrotną obserwując na wodzie kilka oczek w miejscach, które wieczorem były jałowe mimo rójki jętki. Być może ryby już zapomniały o popołudniowym spotkaniu z kajakarzami.
Zaczęło się tak, że nasze suche buty szybko przestały być suche za sprawą rosy i mgły, która choć wyglądała fenomenalnie, to jednak nie była zbyt miła dla moich otartych nóg. Palnęliśmy też gafę w nawigacji i chcąc nie chcąc musieliśmy nadłożyć kilometrów, by dotrzeć na powrót do wody.
Kiedy po bardzo bolesnym i w sumie około 3 godzinnym marszu dotarliśmy w wygodne miejsce nad rzeką legliśmy wykończeni. Odpoczynek był nam niezbędny. Ale, że wilka ciągnie do lasu, wystarczyło jedno oczko a już staliśmy na brzegu z muchówkami gotowymi do akcji. Finał był taki, że Ariel złowił dwa pstrągi, a ja musiałem zadowolić się co prawda małym, ale za to prześlicznym ... lipieniem :D
Po nabraniu sił wróciliśmy do miejsc, które wczoraj dały nam najwięcej ryb, a które dały nam dziś kolejne ryby oraz.. kontrolę SSR. Full wypas! Są ryby, jest ochrona, czegóż chcieć więcej.. ach tak, kajakarzy wyrzucić!
Drugi dzień - mój bilans złowionych pstrągów 10 plus lipionek, lecz słońce a wraz z nim upał, owady i zabudowania opłotowane do samej wody w połączeniu z otarciami i koniecznością noszenia ciężkiego plecaka spowodowały, że odczuwałem rezygnację. Odpoczywając od skwaru w półcieniu postanowiliśmy, że skrócimy nasz wypad i już dziś zwijamy się do domów. Tak też zrobiliśmy, nie bez żalu ale wyczerpani udaliśmy się w kierunku odległej stacji kolejowej i wróciliśmy do cywilizacji.

Tutaj chciałbym podziękować Arielowi, za pomoc i za najwspanialszą wyprawę nad wodę od jakichś 2- 3 lat! I za to, że dzięki niemu poznałem przed laty uroki metody muchowej.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Michał

FrankJScott
Amur
Posty: 653
Rejestracja: 10 kwie 2024, 00:46

Awesome Product Website

#15 Post autor: FrankJScott »

Please try Google before asking about Excellent Product Guide 82daa26

ODPOWIEDZ

Wróć do „Wędkarskie opowiadania”